W pobliżu stado świń żarło wieczorne odpadki. Gonitwa nasza zakłóciła im posiłek, tak że się rozpierzchły dookoła.
Wtem rozjaśnił wszystko promień światła z nieba. Zdyszany, łapczywie zaczerpnąłem powietrza. Byli tuż-tuż za mną i niewiele brakło, żeby mnie wreszcie dopadli. Spostrzegłem przed sobą ulicę, gdy mnie doleciały słabe tony dzwonów – co mi z kolei pomysł pewien nasunęło. Pospiesznie się obróciwszy, ku Francuzom ruszyłem znienacka. Im zaś, rozpędzonym strasznie, moment zajęło hamowanie na śliskim podłożu.
W Europie tory kolejowe zwykły się rozpoczynać na peryferiach miast, tymczasem często spotykałem gości z zagranicy zaskoczonych, iż u nas pociąg w samym centrum w drogę swą wyruszał – wpierw przez najsilniejsze wleczon konie, a później doczepiany do parowozu. Gdy owi dwaj osobnicy znów za mną żwawo pognali, powiodłem ich pod znak: „UWAGA – LOKOMOTYWA”. W przestrachu śmiertelnym przystanęli, rozglądając się wokół jak w obłędzie.
W końcu musiałem zwolnić, aby oszacować sytuację z tyłu. Tam jednak nie było żywej duszy. I deszcz nieco zelżał. Zatrzymałem się, nic mi już nie groziło.
Nagle owe łajdaki znów się skądś zjawiły, ramię przy ramieniu, niczym diabli z otchłani niezmierzonej.
Zrozpaczony, nagle dostrzegłem, że jest z nimi jeszcze ktoś trzeci. Zbliżał się, ja zaś, wstrząśnięty, uprzytomniłem sobie, iż to ów Murzyn w starszym wieku, którego uprzednio z Baronem widziałem, a który mi się na ulicach nieraz przyglądał z uwagą. Ponieważ zniewolony przez Barona młodzian zapewniał mnie, iż żadnych czarnoskórych on więcej nie zatrudnia, uznałem, że ów osobnik mógłby z Francuzami współpracować. A teraz oto zmierzał prosto na mnie!
Nie miałem dokąd uciec, nie narażając się przy tym na szarżę z jakiejś strony. Stwierdziwszy, iż szanse me na jednego mimo wszystko większe, z impetem dałem nura naprzód. Uchylić się próbowałem, lecz mnie ów czarnoskóry za rękę chwycił i przytrzymał.
– Tędy! – usłyszałem mimo swych sprzeciwów.
Dałem się powieść w głąb wąskiej, ciemnej uliczki. Biegliśmy razem, a jegomość ów dłonią tak mi plecy wspierał, żebym nie pozostał w tyle.
Francuzi jednak nie zrezygnowali. Towarzysz mój niespodzianie zaczął mnie wyprzedzać, by w ułamku sekundy cofnąć się poza mnie, drogę mi naraz zachodząc z lewa, to znów z prawa.
– Rób to co ja! – wrzasnął.
Pojąwszy jego taktykę, tak właśnie uczyniłem. W deszczu i mroku dzięki temu zbóje mieli się pogubić, który z nas jest który.
Czarny rzucił się przede mnie, po chwili zaś wahania i konfuzji jeden łotr podążył za nim. Drugi natomiast żwawiej znacznie skupił się tylko na mnie. Tak oto choć o połowę zmalała liczba palców, które mi się chciały do gardła dorwać. Mnie jednak nie starczyło czasu na rozmyślania, dlaczego ów nieznajomy, którego brałem za przeciwnika, postanowił mi udzielić pomocy.
Przewagę zyskałem niemałą, lecz działać mi było trzeba jak najprędzej. Zerknąwszy do tyłu, ujrzałem, jak drab przystaje raptem i unosi pistolet. Rozległ się huk strzału niby łoskot gromu. Kula przedziurawiła mi kapelusz. Gniew w oczach złoczyńcy i donośny pomruk jego furii przyprawiły mnie o grozę większą niż ów rewolwer. O mało z dłoni nie wypuściłem swojej laski – tak się co rusz, wodą zlana, wyślizgiwała…
Deszcz widocznie przechodził, podłoże zaś całe w błotnistą maź się zamieniło. Ja, bez przerwy się potykając, uciec starałem się Francuzowi, który mnie teraz śledził w pojedynkę. Wysiłek też podjąłem, by wołać pomocy, lecz mi całkowicie moc w ustach odjęło, więc choć nas przestrzeń dzieliła znaczna i trakt wyboisty, gdybym się zatrzymał, zapewne byłbym narażony na wielkie ryzyko. Prócz tego, ze względu na przemoczony i bezładny strój, no i z gołą głową, wyglądałem niczym jakiś szalony włóczęga, których się niesłychanie obawiali mieszkańcy miasta. Nikt by mi się zatem pomóc teraz nie odważył. Szukając schronienia w kwartale handlowym, zdołałem wykryć drzwi obszernej hurtowni, podmuchami wiatru silnego rozwarte. Wbiegłszy szybko do środka, zaraz namierzyłem schody.
W drodze do góry natknąłem się na pojedyncze koło, świeżo malowane, które mi sięgało prawie aż do szyi. Szybko wtedy odkryłem, gdzie też się znajduję.
Otaczały mnie ze wszystkich stron koła, bryczki, wodze i osie najróżniejsze, jako że natrafiłem na wytwórnię powozów przy Holliday Street, należącą do Curletta. Pierwsze piętro mieściło salon, gdzie najnowsze pojazdy były wystawiane oraz sprzedawane. Podobnie jak fabryka fortepianów, ulokowana kilka przecznic dalej, gmach ów stanowił świadectwo nowych trendów: wytwarzać, magazynować i sprzedawać – wszystko w jednym miejscu.
– Flinta twoja, śmiałku, już zreperowana – rozległ się jakiś głos po francusku.
Łotr pojawił się w drzwiach i z uśmieszkiem drwiny, acz dech ze świstem łowiąc, wpatrzył się we mnie srogim wzrokiem.
– Stąd nie ma ucieczki. Chyba że chciałbyś może oknem skoczyć.
– Nic podobnego nie zamierzam. Życzę zaś sobie z tobą się rozmówić kulturalnie. Bo nic mnie nie obchodzi, żeś się tu wyprawił egzekwować swoje pieniądze od Barona.
Zbliżył się, więc zrobiłem krok do tyłu. Przyjrzał mi się badawczo.
– Tak niby uważasz, monsieur? – nieprzyjemnie parsknął. – Sądzisz, że przyjechaliśmy marnych paru tysięcy franków się domagać od jakiegoś drania? – zapytał z urazą. – Tu stawka znacznie większa – o przyszłość Francji nam się rozchodzi.
Czyżby upadły adwokat, Baron Dupin, miał wpływ na losy kraju?!
Wieść ta wprawiła mnie w niebywałe zaskoczenie, on zaś się widocznie wściekle zirytował.
Zamachnąwszy się, porwałem gigantyczne koło i na nie naparłem, gromadząc resztki sił. Francuz je ręką odepchnął oraz butem, tak że się nieszkodliwie na bok przewróciło.
Rzuciłem się w głąb pomieszczenia, lecz miał rację, mówiąc o ucieczce niemożliwej. Nawet gdybym nie był znużony i przemoczony do ostatniej nitki, przestrzeń niby śmietnisko zasłaniały części pojazdów najrozmaitsze. Gdy spróbowałem przesadzić na poły ukończoną brykę, noga mi tak uwięzia w jakiejś szparze, że runąłem w dół – przy wtórze potwornego śmiechu.
Ale nie na ziemi wylądowałem, tylko znacznie gorzej. Zaplątałem się w sznur z tyłu powozu, który wiązał elementy pewne jeszcze do wehikułu nie przymocowane. Szarpiąc się i kopiąc w wysiłku ucieczki, raptem sam sobie wokół szyi pętlę uczyniłem ciasną. Zacząłem tak manewrować laską, aby nie stracić całkiem równowagi i w desperacji najwyższej próbowałem poluzować węzły pętające kark, lecz lina się zaciskała wraz z każdym moim ruchem.
Niespiesznie zbliżył się do mnie ów Francuz. Wlazł do środka powozu, który na razie dachu nie miał jeszcze, i z uśmiechem stanąwszy nade mną, odepchnął malajkę moją od pojazdu ruchem gwałtownym i śmiałym. I kiedy się raz po raz, dyndając w powietrzu, starałem uczepić wehikułu za pomocą laski albo dłoni – rozradowany prześladowca mi to udaremniał. Ponieważ owo makabryczne lasso powoli już wżerało mi się w szyję, wetknąłem tam rączkę laski w miejsce najluźniejsze. Nogami wierzgając jak w obłędzie, chciałem podłoża dotknąć, choć jednak dzielił mnie odeń dystans zaledwie paru cali, okazał się ów wyczyn niemożliwy żadną miarą.
Dać się tak powiesić, za sprawą powozu! Niemal jak Francuz gotów się byłem w oburzeniu zaśmiać nad swym losem.
W górze podwieszony, ująłem malajkę mocno w obie ręce, niczym w modlitwie beznadziejnej, tak że – odkryłem później – pory drewna odcisnęły mi na mokrych dłoniach białe ślady. Z oczyma zamkniętymi stwierdziłem nagle, iż laska nie wytrzymuje obciążenia, tak jakbym nagle dostał siły czterech mężów. Uniosłem powieki, w jej środkowym odcinku ujrzałem z radością rozbłysk lśniącej stali, bo mianowicie była złożona z dwóch osobnych elementów, złączonych w centrum właśnie, które się teraz na me szczęście znacznie rozsunęły.