No, cóż: skończę opowieść.
Nim do mnie ojciec dołączył, drab zdążył dotkliwie pobić mnie po twarzy i po głowie. Niecałą minutę później – po interwencji rodzica konduktor wyprosił intruzów do drugiego wagonu i zadbał, by na najbliższej stacji zostali obaj wysadzeni.
– Czemuś tak postąpił, chłopcze? – spytał ojciec, gdy oszołomiony leżałem w poprzek naszych miejsc, twarzą na dół.
– Musiałem, ojcze! Bo cię tu nie było!
– Sprowokowałeś obcego, co się mogło skończyć nawet śmiercią. Czegóż to chciałeś dowieść, Quentinie Hobsonie Clarku, słucham?
Ujrzałem przez załzawione oczy, jak udzielając mi pouczeń, stoi nade mną opanowany jak zwykle, i wtedy uświadomiłem sobie różnicę między nami.
Teraz zaś przypomniało mi się niedawno usłyszane ostrzeżenie: „Lepiej się, Clark, nie mieszaj…”. Obraz Upiora utkwił mi w umyśle jak ów demon z pociągu. Ach, jakże chciałem się tym z kimś podzielić! Wówczas zatrzymała się u mnie na parę dni stryjeczna babka, żeby mi trochę pomóc w gospodarstwie. Czy mogłem jej powiedzieć o rzeczonej pogróżce?
„Bo się nie powinno było nigdy ci popuszczać” – rzekłaby mi pewnie coś w tym stylu. Że była siostrą dziadka z ojca strony, więc również i na co dzień hołdowała surowym zasadom, wedle których prowadził swoje przedsiębiorstwo. Pod niebiosa chwaliła „niezłomny anglosaski jego światopogląd”. Oddanie swe dla ojca po części przelała też na mnie, roztaczając nade mną czujną opiekę.
Lecz się jej nie zwierzyłem i wkrótce wyjechała z „Glen Elizy”. (Czy powiedziałbym wszystko ojcu, gdyby przy życiu został?)
Chciałem opowiedzieć o zdarzeniu Hattie Blum, która zawsze słuchała mnie z ochotą. Po śmierci rodziców ona jedna naprawdę rozumiała, iż dla mnie wcale nie umarli, i wspierała każdą kolejną rozmową, dając mi odczuć, że takie podejście uważa za naturalne. Lecz że jej nie spotkałem od owego wieczoru, kiedy to mieliśmy się zaręczyć, nie wiedziałem, jak by się odniosła do całej owej sprawy.
Zagadkowe zdanie intrygowało mnie i w równym stopniu napawało lękiem. „Lepiej się, Clark, nie mieszaj w sprawy tych, co na marach leżą”. Przestrzegając, Upiór zarazem utwierdził mnie w przekonaniu, iż jednak można się w to mieszać. Tak więc, innymi słowy, coś mógłbym zmienić w tej materii – i jego ostrzeżenie tylko mnie zachęciło do kontynuowania działań.
Czułem – niechciane? obce? – podniecenie, jakiego nigdy jeszcze nie zaznałem w mojej pracy.
Któregoś popołudnia nieco zasiedziałem się w kancelarii i – dla wytchnienia – patrzyłem znad biurka na ulicę. Peter, ganiący właśnie kopistę za fatalną jakość pewnego certyfikatu, nagle spojrzał na mnie; wrócił do przemowy i – znów gwałtownie zerknął w moją stronę:
– Jak tam, Quentin, w porządku?
– Tak, tak – zapewniłem go. – Wszystko w normie. Stwierdziwszy, że pewnie nic więcej się nie dowie, podjął swą reprymendę dokładnie tam, gdzie przerwał. Nie mogłem jednak dłużej milczeć.
– Jeżeli, naturalnie, za normę uznać pogróżki! – wybuchnąłem. – Więc nie, Peterze, rozumiesz?!
Peter bezgłośnie odprawił kopistę, który uradowany wyniósł się z biura w jednej chwili.
Ledwie zostaliśmy sami, opowiedziałem wszystko. Peter przysiadł na skraju krzesła, wsłuchany w każde słowo. Z początku udzieliło mu się moje poruszenie, dość szybko jednak oprzytomniał, oznajmiając, że Upiór, który mnie nawiedził, to najzwyklejszy wariat.
Jakiś wewnętrzny głos nakazał mi nie tylko bronić, ale wręcz pochwalić prześladowcę:
– Nie, Peter, nie, bynajmniej! Poznałem to po oczach! Kierował się rozsądkiem… Rzadką… inteligencją.
– Ktoś miałby nas szpiegować?! No… Ale niby po co? Myślisz, że to może coś z naszych spraw hipotecznych…?
Chrapliwy śmiech, jakim na to odpowiedziałem, widocznie go uraził – tak jakby niezgoda na uczestnictwo szaleńca w naszych sporach hipotecznych miała dewaluować całą prawniczą profesję. Zrobiło mi się jednak przykro i – już nieco spokojniej – wyjaśniłem, że zajście to wiąże się z osobą Edgara Poe oraz że studiując poświęcone mu wycinki prasowe, wykryłem istotne niekonsekwencje.
– Widzisz, weźmy na przykład ową powszechną insynuację, sugestię, iż Poe zmarł, jak to piszą, na swą „śmiertelną dolegliwość”, czyli przez pijaństwo. A gdzież świadkowie? Czy parę tygodni wcześniej pewne dzienniki nie donosiły, że wstąpił do Synów Wstrzemięźliwości w Richmond i że udaje mu się wytrwać w przyrzeczeniu?
– Łobuz to, nie poeta, tyle ci tylko powiem! Czytanie tych wypocin jest jak siedzenie w kostnicy i na dodatek jeszcze wdychanie jej oparów!
– Przecież ty go nie czytasz!
– Owszem: z tej właśnie przyczyny! I wcale bym się nie zdziwił, gdyby inni mieli z nim ten „problem”. Już same tytuły to makabra. Czyżby ci się zdało, że go wielbią wszyscy tylko dlatego, iż był bliski tobie? To, coś mi opowiedział, nie ma nic wspólnego z Poem, choć najwyraźniej właśnie tego pragniesz! Przestroga, którą rzekomo usłyszałeś, z całą pewnością nie dotyczy jego, lecz jakichś poplątanych wątków w twojej głowie! – I z tym okrzykiem wzniósł w górę dłonie.
Może Peter miał słuszność: Upiór nie wspomniał przecież, iż ma na myśli poetę.
Skąd więc ta niezachwiana we mnie pewność?… A jednak ją zachowałem. Ktoś nie życzył sobie, abym zajmował się śmiercią Poego. Czułem, że ktoś ma zataić, co też spotkało poetę w Baltimore, a ja – musiałem odkryć (straszną?) prawdę.
Gdy pewnego dnia przeglądałem sporządzoną przez naszego kopistę ważną umowę, do biura zajrzał doręczyciel.
– Do pana Clarka. Proszę, od pana Poe. Zdumiony, zapytałem, o co chodzi.
– Od pana Poe – powtórzył, wymachując jakimś pismem.
– Ach, tak! – odebrałem list. Nadawca nazywał się Neilson Poe.
Znałem go z gazet, ponieważ w tutejszym sądzie był pełnomocnikiem rozmaitych drobnych oszustów i złodziei, a także, przez jakiś czas, przewodniczył Komisji do spraw Kolei Żelaznej Baltimore i Ohio. Kilka dni wcześniej listownie zwróciłem się doń z zapytaniem, czy jest spokrewniony z poetą, i w związku z tym prosiłem też o rozmowę.
W odpowiedzi swej Neilson dziękował, że tak interesuję się jego krewnym, wskazując jednak z żalem, iż z powodu obowiązków zawodowych będzie mógł się umówić dopiero za parę tygodni. Tygodni!!! Rozeźlony, przypomniałem sobie, co o nim niedawno czytałem w rubrykach sądowych, i szybko narzuciwszy płaszcz, wybiegłem z kancelarii.
Neilson zajmował się w owym czasie obroną niejakiego Cavendera, którego skarżono o napaść i usiłowanie gwałtu na pewnej młodej pannie. W chwili gdy dotarłem do sądu, sprawę odroczono już na dzień następny, więc postanowiłem zajrzeć do mieszczących się w podziemiu cel, gdzie trzymano więźniów. Przedstawiwszy policjantowi dokument tożsamości, zostałem przezeń zaprowadzony do celi Cavendera. Wewnątrz mrocznej izdebki ujrzałem siedzących pospołu (i w doskonałej komitywie) dwóch mężczyzn: jeden miał na sobie strój więzienny, drugi zaś szykowne ubranie. Na ziemi stał kamionkowy dzban z kawą i talerz białego chleba.
– Ciężki dzień w sądzie, prawda? – rzuciłem porozumiewawczo, stając przed samą kratą.
Ten w garniturze podniósł się z ławki.
– Z kim mam przyjemność? – spytał.
Podałem rękę człowiekowi, którego pierwszy raz widziałem na pogrzebie przy Greene i Fayette.