Nie miałem jednak wątpliwości, że to za sprawą oficera White’a trafił do mnie ów tom. Chciał on mnie złamać całkiem oraz skłonić, bym przyznał się do występku, który mi życie zatruwa niby. Ucieczka przed księgą w celi ciasnej była niemożliwa: nawet gdy wzrokiem chciałem ją omijać, w spazmie sennym raptem dłonią jej dotykałem. Za dnia chowałem tom pod pryczę, żeby go nie widzieć, lecz kiedy się podnosiłem, aby usiąść, kopałem go nogą przypadkowo, tak że zawsze lądował z drugiej strony legowiska. Przez kraty ciskałem książkę z celi na korytarz, lecz już na drugi dzień znowu powracała, starannie ułożona koło dzbanka z wodą lub też u stóp łóżka. Strażnik kładł ją, czy też więzień, by mi los uprzykrzyć.
Koniec końców nie udało mi się lekturze oprzeć. Opuszczając nędzne wynurzenia Griswolda, skupiłem się na listach poety, które tekst uzupełniały. Wkrótce zaś, gdy już odkryłem ich zawartość, tknęło mnie, że White ma domysł jakiś… wgląd w otchłań, której się wessać dałem, makabryczną.
Wzdragam się na owo wspomnienie, lecz oto Edgar imię moje wspomniał w jednym liście między osobami, które mogłyby wesprzeć powołanie jego czasopisma. Griswold mu na to odpisał, prosząc o więcej szczegółów. Następnie zaś autor wiadomy tak mu opowiedział na mój temat:
„Clark młody, o którego zapytujesz, bogactwo swe zawdzięcza próżnowaniu. Od lat już, wiedząc o mej biedzie, listami nie opłacanymi mnie on prześladuje”*.
Co dnia podczas wzmożonej przytomności wczytywałem się w wieść ową, by sprawdzić, czy się nie bierze ona ze zmęczenia psychicznego. Pisma nie opłacane! Czysty absurd. Poe – jak wiadomo przecież! – nalegał, bym z góry nie pokrywał kosztu swych listów, bo źle się to przysłuży naszej zażyłości. I prosił mnie o pomoc, co więcej, bał się, czy też mnie nie kłopocze!
Słowa Edgara jakby na złość przywiodły wspomnienie mego ojca. I on mnie wszak nazywał „młodzieńcem w posiadaniu czczych zasobów”! Bogactwa, które sam mi zapisał, pracowitością oraz rozsądkiem zdobytego.
Ach, gdyby mi poznać dane było głos pisarza, szybko bym się wówczas wyzwolił z udręki wspominania! Kto wie, może Poe istotnie przemawiał tonem mego ojca…?
Stopniowo mnie moc odeszła, żeby się z pryczy chociaż zwlekać. Osłabiony strasznie, nawet się już silić nie mogłem na mówienie. Po kilku dobach bezsennych popadłem w stan oszołomienia, na pograniczu się znajdując nocy, dnia i świadomości. Z okresu tego prawie nic nie pamiętam – wyjąwszy szum deszczu i nieustannych wyładowań atmosferycznych.
Poza tym nikt mnie w owym czasie nie odwiedzał; widywałem tylko twarze bez wyrazu policjantów czy strażników. Choć… raz naprzeciw celi pokazał mi się człowiek już znany. Ów pasażer na gapę z parowca „Humboldt”, gdzie triumf detektywa, mego przyjaciela, poniekąd przypadł mi w udziale. Oto w zatęchłym więzieniu Baltimore przez mgłę go zobaczyłem naraz, jak mnie obserwuje, obcy, acz dziś bezkarny. Znów jak kiedyś mi się zdało nagle, jakby mą skórę zamieszkały muchy czy robactwo, gdy dziennik jeden to podał, iż Poe został znaleziony… W sekundzie się wtedy na pryczy obudziłem w zimnych potach.
Mając w rychłej perspektywie śmierć na stryczku, częstokroć sobie w myślach przedstawiałem opowieść Barona o Catherine Gautier… Tyle że jej oblicze, gdy na mnie patrzyła trupioblada spokojem z wysokości, raz mi objawiało słodycz Hattie, a kiedy indziej znowu przebiegłość skrytą Bonjour. Nadzorca tymczasem przy inspekcji stwierdził, że mój stan niemoty i odrętwienia jest prawdziwy, zaraz nakazując, żeby mnie umieścili w separatce, na pierwszym piętrze więzienia. Dotknięty, ledwie drgnąłem nieświadomie – krzyk w ucho mnie nie ruszył nawet ani też wstrząsy silne.
Przebudzony w nowym otoczeniu, zauważyłem, że mieszkańcem się stałem izby, do której żaden z więźniów trafić nie chciał – bo choć wygodniejsza była od celi na górze, do niej słano ludzi na śmierć pewną tylko. Medycy niczego groźnego wykryć nie zdołali w moim organizmie, ale się wyłoniła hipoteza, iż mam skłonność do zaburzeń snu. Pytany zaś przez policję, która mą świadomość sprawdzić chciała, milczałem wciąż lub z krtani mej dobywały się frazy bez związku… Na pytanie natomiast o datę mego przyjścia na świat powtarzałem w kółko: ósmy października 1849 – kiedy to Poe był grzebany, a mnie by to czyniło dwulatkiem.
Sam zdolny byłem wspomnieć zaledwie snów miazmaty. Na wieść o śmierci rodziców wiele dni spędziłem w swojej izbie, w uporczywych dreszczach i chorobą zdjęty. W stanie zamroczenia miewałem jasne wizje rozmów z rodzicami – prawdziwszych znacznie niż te, które zaistniały w mym życiu naprawdę. Bez końca prosiłem, by mi wybaczyli wszystko, co zaprzepaściłem, nie usłuchawszy ich rad roztropnych, jak też sugestii Petera. Potem się znów budziłem. Na szczęście książki Griswolda już mi do separatki nie dano. Pod nosem chichotałem przez to niby w triumfie ostatecznym.
W szpitalu więziennym brakowało światła za sprawą okien nie mytych, zaciągniętych jakby błoną. I pamiętnego ranka, gdy deszcz ustał wreszcie, promienie słoneczne do wnętrz się przebijały z trudem. Strażnicy w szale do cel różnych przenosili więźniów, kiedy się pojawiła groźba zalania pewnych kwater. Dotychczas gmach był bezpieczny, lecz owej nocy się zbudziłem od hałasów jakichś.
– Kto tam? – rozdygotany wykrzyknąłem w zapomnieniu.
Nagle się zrobiło przeraźliwie zimno i stopę bosą zalał mi strumień wody. Na pryczę wracając szybko, wymacałem w mroku świeczkę. By ujrzeć, co się zdarzyło po raz pierwszy od lat.
Woda wzburzona przepełniła ściek i przedarła się przez ścianę izby. Przysiadłszy, ujrzałem, jak się otwiera mrok przede mną. Ściek ciągnął się pod murem wysokim i potężnym wokół budowli więzienia – a ujście swoje miał w Wodospadzie Jonesa. Bez przeszkód żadnych, przez wiele dni od światła zupełnie oderwany, w ciemności bez wysiłku prawie umiałem oszacować skalę zagrożenia.
Umysł mój, wybudzony z żałobnej apatii, działać teraz zaczął na pełnych obrotach. Idea nie sprecyzowana jeszcze zaświtała mi w głowie, gdy mnie w górę wypchnęła fala wody, obmywając w sekundzie kostki, piersi i wreszcie ramiona. Mimo potężnego naporu strugi, jakbym się ruszał nagle prędzej, znacznie sprawniej. Na koniec wypłynąłem na powierzchnię w miejscu, gdzie nagie szczyty więzienia było widać już tylko w oddali.
Oto, co pomyślałem: Edgar nadal żyje.
Choć może tak sądzicie – nie zmogła mnie wcale choroba. Zdolności umysłowe nie uległy żadnej degradacji, pomimo długotrwałego życia w odosobnieniu… Edgar Poe nie umarł nigdy, tak to czułem.
Zwróciwszy wzrok ku więziennym murom, po raz pierwszy od wielu miesięcy, a może i lat nawet (zaznaczę, iż wówczas gotów byłem wierzyć i w pierwszą opcję, i drugą), stworzyłem sobie w mózgu niby-mapę nową wszystkich znanych mi faktów na temat śmierci pisarza.
Być może w owej chwili należało się rozglądnąć za pomocą doraźną czy jakimś schronieniem. I może niesłusznie było opuszczać teren więzienia, gdzie wszak, o dziwo, czułem się bezpieczny, gdzie mi nie groziły troski zewnętrznego świata. Cóż byście uczynili w mojej sytuacji – zostali na pryczy, patrząc na poblask gwiazd? Czy wobec olśnienia, iż poeta pozostaje wśród żywych, mielibyście tutaj inne jakieś rozwiązanie?
(A Duponte! Czyżby tego nie dostrzegał, nie biorąc pod uwagę w ogóle w swoich dociekaniach?!)
„Dla nas się nie liczy, co przytrafiło się Poemu. Przedstawiamy sobie jego zgon wedle własnych potrzeb. On zaś, w pewnym sensie, nadal przecież pozostaje żywy”.