Tu Neilson Poe wolno się ku drzwiom skierował. Ja zaś na tyle czułem się osłabiony, iżby mnie on z łatwością mógł poskromić, aż się tam nie zjawi chłopak ów na posyłki oraz policjanci…
– Dzieci! – rzekł raptem Neilson. – Może ci się to wyda zbyt surowe z mojej strony, muszę jednakże sprawdzić, czy aby już uśpione w swoich łóżkach.
– A jakże – z wdzięcznością pokiwałem głową.
Gdy holem się skierował w stronę schodów, z izby wybiegłem, lecz nie patrzył za mną.
– Niech cię Bóg strzeże! – zdążył jeszcze krzyknąć…
Oto się wyjaśniło, co mi było pisane. Miałem odszukać Auguste Duponte’a. On tylko był zdolny przedstawić niezbity dowód mojej niewinności. Odkąd mi Bonjour wyjawiła, iż mu nie została wyrządzona krzywda, sama już świadomość, że może gdzieś blisko przebywać, podniosła mnie znacznie na duchu. Poczułem się niezwyciężony – i owym niesiony doznaniem ruszyłem niby na skrzydłach poprzez zatopione ulice miasta. A może detektyw zdążył już wszcząć dochodzenie w kwestii zamachu na Barona? I może owego wieczoru też zjawił się w sali wykładowej, widział całe zajście i zbiegł stamtąd, przewidując następstwa?
Za cel swój nadrzędny, najgłówniejszy uznałem dowiedzenie Hattie, iż wina nie po mojej leży stronie. Wszak ona – gdy inni mnie opuścili – trwała w przyjaźni serdecznej przez cały czas, gdy w więzieniu siedziałem. Zapewne ktoś powie, że to jest drobnostka w porównaniu z faktem, iż życie jako przestępca mógłbym skończyć, a przy tym Hattie przecież innemu rękę obiecała – lecz żadną to miarą nie wpłynęło na moją rezolucję.
Wciąż nosiłem odzienie przemoknięte na wskroś; w uszach, żołądku i płucach woda chlupotała mi jeszcze długo później, jakby gwoli przypomnienia, ile przebrnąłem zaułków zdradliwych, w męce wznosząc nieraz całe fale wodne. Ocean Atlantycki zdał się niby z brzegów wyrwać i zmierzał teraz dalej, na spotkanie z Pacyfikiem. Udało mi się w końcu odnaleźć Edwina, który mnie zaopatrzył rychło w bieliznę i skromne ubrania na zmianę. Chciał mi pomóc w wyszukaniu bezpiecznego zakątka, gdzie by mnie policja wykryć już nie mogła. Strój przyniósł dla mnie zawinięty do porzuconej pakowalni, kiedyś należącej do firmy mego ojca, gdzie kryjówkę znalazłem na wspomnienie z lat dawnych, iż drzwi tamtejsze mają luźny zawias, który nigdy nie był naprawiany.
– Wystarczająco mi pomogłeś, Edwin – rzekłem. – Wolę, doprawdy, byś więcej się dla mnie nie narażał. Nieszczęść wszak dość już przysporzyłem wszystkim wokół…
– Czynisz, co wydaje ci się słuszne, kładąc na szali własne życie – odrzekł. – Poe zmarł. Innego człeka postrzelono. Co gorsza, zniknął twój towarzysz. Krzywda się wielka dzieje w dalszym ciągu. Choć ty musisz być bezpieczny dla ocalenia prawdy przecież.
– Nie wolno dopuścić, by cię oskarżyli o przestępstwo – przypomniałem z najwyższą powagą.
Rzecz w tym, iż wolny czarnoskóry, skazany za jakieś znaczne przewinienie, mógł otrzymać karę najstraszliwszą: na powrót dostać od władz status niewolnika.
– Nie rodziłem się w lesie, żeby zmykać przed sową – Edwin się roześmiał ze spokojem. – Poza tym i u nas nikogo nie karano jeszcze za darowanie łachów człowiekowi, któremu bielizna na łokciach prześwituje. Dasz radę tutaj przespać noc dzisiejszą?
Edwin nadal się mną opiekował, w stałych odstępach czasu nawiedzając pakowalnię. Ja zaś, wbrew pokuszeniu, wstrzymałem się od wizyt w domu Hattie z lęku, iżby jej to niewątpliwie mogło napytać biedy. Na miasto się wyprawiałem z najwyższą ostrożnością, pamiętając, by przypadkiem nie zbliżyć się w rejon „Glen Elizy”, gdzie wszak spostrzeżony zostać mogłem. Nadal będąc w posiadaniu owego numeru „Graham’s” z czterdziestego pierwszego roku, z introdukcją Dupina, tak go pilnowałem ustawicznie – niby talizmanu. Historię ową wielokrotnie odczytując, myślałem, co też się udało wykryć Duponte’owi. Periodyk stanowił dla mnie źródło lektury wyłączne, więc – choć lat liczył dziesięć – musiałem się zapoznać z całą jego zawartością.
Raz Edwin zjawił się u mnie w porze umówionej. Akurat czytaniem „Graham’s” byłem zaprzątnięty.
– Co słychać u pana? – zapytał.
Woli do mówienia zabrakło mi niemal od fascynacji lekturą owych stronic. Bo i nie wiem, zaiste, jak opisać teraz swoje uniesienie… Odkryłem mianowicie rzeczy mi nie znane całkiem. Prawdę na temat Duponte’a… lub Dupina raczej… Wszystko, co sobie przemyślałem owego dnia, zdaje się wprost niemożliwe do pojęcia… Od czego zacząć, nie wiem nawet… Ach cóż, Duponte wcale się nie stał pierwowzorem postaci Dupina.
Jeszcze na posterunku, przeczytawszy parę razy Barona zapiski, które miał w swoim wykładzie wykorzystać – i kiedy się z owym tekstem zaznajomiłem aż na pamięć, rzuciłem stronice w palenisko buzujące w holu między celami męskimi i dla kobiet. Choć więc nie próbowałem w skrytości zamordować Barona, to przecież z żarem zniszczyłem jego dzieło w piśmie. Po tym, co się wydarzyło, ryzyko, iż się fikcja przezeń stworzona rozprzestrzeni, musiałem zdusić w zarodku.
Ale też nie dlatego, żeby jego słowa brzmiały fałszem. Wizję wszak Baron wykreował dość przekonującą, tyle że nie prawdy – w przeciwieństwie do Poego, który prawdę pisał jedynie, chociaż mu niewielu wierzyć w pełni miało zamiar. Do hipotez Barona jednak wrócę później. W notatkach swych on także chciał podkreślić, iż siebie właśnie uważa za pierwowzór.
Oto przykład: „Dupina znacie państwo z owych historyjek jako istotę bezpośrednią, genialną i bez lęku. Cechy te, wyznam z pokorą, autor zaczerpnął z moich własnych przygód… Bo Dupin jest taki jak ja, prawda? W czasach, gdy prawdę tają oszuści wszelkiej maści, królowa i wielmoże, Dupin ją znajduje. On wie po prostu, wypowiada. Lecz ci, co prawdę chcą ogłaszać, drodzy moi, zwykle są narażeni na szyderstwo, odrzucenie i śmierć wreszcie. Przez to Edgar się znalazł… Nie!” – W tym miejscu planował, zda się, głową pokręcić w zaprzeczeniu, czy też może na znak powagi łzę uronić gorzką. – „Przez to się Edgar Poe zagubił. Bo on nas nie opuścił, lecz został zabrany…”
Czekając na przyjście Edwina, w słabym świetle magazynu wziąłem do rąk ów egzemplarz kwietniowy „Graham’s”.
„Los sprzyjał im, że Poego mieli – pomyślałem – nie tylko jako pisarza, lecz redaktora również”.
Zaraz się na tekście pewnym zatrzymałem, wzrok w półmroku wytężając mocno. Zwłaszcza że mi się on z początku niezbyt ważny wydawał…
Oto w tym samym numerze, gdzie i Zabójstwo przy rue Morgue zamieszczono, wydawca czasopisma – czyli Edgar – recenzował książkę pod tytułem Szkice o osobach znanych we Francji. Zbiór ów artykułów biograficznych mieścił mianowicie teksty poświęcone ludziom sławnym. Zaciekawiłem się postacią George Sand, znanej autorki powieści. Doprawdy, skąd mi umysł rzecz ową podsunął, nie wiem, choć z przeszłych lektur to wiedziałem, iż imię przybrała męskie – George – chcąc publikować swe utwory poza wszelkim uprzedzeniem. Naprawdę zaś zwała się ona Amandine Aurore Lucie Dupin! Poe w swojej recenzji Szkiców z wdziękiem przytacza anegdotę, gdzie madame Sand/Dupin pali cygaro przyodziana w surdut.
Potem mi w jego tekście imię Lamartine zdało się frapujące. Nie znacie go, przypuszczam, bo ów paryski poeta i filozof w świecie szerzej chyba nie zdołał zaistnieć. Lecz co ciekawe nad wyraz mi się zdało – w pierwszej historii Poego o racjomaginacji tak przeczytać można: „…doszliśmy do niewielkiej ulicy, zwanej Lamartine, wybrukowanej na próbę kostkami drewnianymi, ściśle i spoiście ze sobą połączonymi”.