– Pan Poe? Jestem Quentin Clark.
Neilson Poe był niskim, starannie ogolonym mężczyzną o wskazującym inteligencję czole, które go nieco upodabniało do – znanego mi z portretów – Edgara. Nieco, bo rysy miał ostrzejsze, niby łasicowate, no a do tego bystre ciemne oczy. W myślach widziałem oczy Edgara jako bardziej błyszczące, a – w chwilach podniecenia i twórczej inspiracji – uroczo nieprzejrzyste. Niemniej, w tych okolicznościach, przypadkowy obserwator mógłby wziąć Neilsona za sobowtóra poety.
Neilson dał znak klientowi, że chciałby na parę chwil wyjść z celi. A tamten – ledwie przed sekundą tak zafrasowany – wstał z nagłym ożywieniem, patrząc, jak opuszcza go obrońca.
– Jeśli mnie pamięć nie myli – zwrócił się do mnie Neilson, gdy tylko strażnik zamknął za nim drzwi – pisałem panu w liście, iż nie mam teraz czasu.
– To ważne, szanowny panie Poe. Chodzi o pańskiego kuzyna.
Neilson znacząco ścisnął w dłoni plik papierów.
– I temat ten z pewnością musi być panu bliski – rzekłem śmielej.
Zniecierpliwiony, zmrużył oczy.
– Śmierć Edgara – dodałem dla rozjaśnienia sprawy.
– Mój kuzyn Edgar wiecznie się błąkał, szukając spokojnego życia, życia, które los nam szczęśliwie zechciał, proszę pana, ofiarować – odparł Neilson Poe. – Edgar już dawno temu zmarnował tę sposobność.
– A plan stworzenia pierwszorzędnego czasopisma?
– Hm, otóż właśnie: plany…
– Zrealizowałby go z pewnością. Martwił się tylko, że wpierw wrogowie…
– Wrogowie! – przerwawszy mi w pół zdania, spojrzał na mnie zdumiony. – Panie Clark – podjął z niepokojem – niechże mi pan powie, w jakim właściwie celu nawiedza mnie aż tutaj, w tak ponurym miejscu…
– Jestem… to znaczy byłem, sir, jego adwokatem i miałem bronić rzeczonej publikacji przed pomówieniami. Dlatego jeśli istotnie posiadał wrogów, rad bym dowiedzieć się jakich.
„Trafił ci się klient nieboszczyk…” – zabrzmiały mi w uszach słowa Petera.
– Pan masz własną sprawę, panie Poe! – gdy Neilson najwyraźniej rozważał, co mu odpowiedziałem, jego klient nagle z impetem grzmotnął w drzwi celi. – Mój pozew! – zawołał. – Umowa, Poe! Jestem niewinny! Uliczna dziewka kłamie! Łże jak najęta!
Dopiero po chwili Neilson uspokoił jakoś pognębionego klienta, obiecując, że niebawem się nim zajmie.
– Edgar wymaga obrońcy – oświadczyłem.
– Teraz mam co innego na głowie, panie Clark! – wzburzony Neilson zaczął przemierzać mroczną piwnicę… Wreszcie jednak przystanął, dodając niechętnie: – Chodźmy do mego biura, to jeszcze pomówimy. Jest coś, co mogłoby pana zainteresować.
I razem poszliśmy St. Paul Street. W swej skromnej, acz tłocznej kancelarii Neilson oznajmił, że przeczytawszy mój list polecający, ogromnie się zdumiał – tak uderzające bowiem zdało mu się podobieństwo mojego i Edgara charakteru pisma.
– Przez chwilę sądziłem nawet, że to list od niego – rzekł wesoło. – Pewnie miałby tu okazję zabłysnąć niejeden grafolog. – Odtąd nie powiedział już chyba ani jednego miłego słowa na temat kuzyna.
Podsunął mi krzesło.
– Edgar był, drogi panie, pochopny już jako chłopak – rozpoczął. – Za żonę wziął sobie niezwykłej urody naszą kuzynkę Virginię, dziewczynkę zaledwie trzynastoletnią. I wywiózł nieszczęsną Sissy – bo tak ją nazywaliśmy – z Baltimore, gdzie zawsze czuła się bezpiecznie. Dom jej matki przy Amity Street był wprawdzie niewielki, no, ale przynajmniej miała tam zapewnione oddanie kochającej rodziny. Edgar zaś sądził, że gdyby czekał dłużej, mógłby utracić jej przychylność.
– Z tego, co wiem, kochał ją jak nikt na świecie – odparłem.
– I tu właśnie chcę panu coś pokazać. Być może się to panu przyda…
Neilson wydobył z szuflady portret, który mu przysłała Maria Clemm, matka Sissy (a więc ciotka i zarazem teściowa Edgara). Ów portret przedstawiał Sissy w wieku lat dwudziestu jeden czy dwudziestu dwóch; dziewczynę o perłowej cerze i lśniących kruczoczarnych włosach, z przymkniętymi oczami i głową przechyloną w pozie zarazem spokojnej i niewypowiedzianie smutnej. Stwierdziłem, że wygląda na wizerunku tym jak żywa.
– Nie, panie Clark – odrzekł pobladły Neilson. – Lecz jak martwa. To portret pośmiertny. Kiedy umarła, Edgar, uzmysłowiwszy sobie, że nie mają żadnego jej obrazu, zamówił ten właśnie. Zaznaczam, że pokazuję go niechętnie, gdyż owa trupia bladość nieudatnie oddaje charakter dziewczyny… Mój kuzyn jednak cenił portret nade wszystko. Bo, widzi pan, nie umiał się jej wyrzec aż do śmierci.
Do wizerunku dołączony był wiersz, który Virginia napisała dla Edgara rok wcześniej – o wspólnym życiu w jakimś błogim zakątku, z dala od niepotrzebnych plotek. „Tam poprowadzi nas już miłość tylko – brzmiały czułe strofy. – I miłość uleczy moje słabe płuca”.
Odłożywszy wizerunek i poemat, Neilson wyjaśnił mi, że pod koniec życia Virginia wymagała opieki najlepszych medyków.
– Może i rzeczywiście Edgar darzył ją miłością. Czy jednak potrafiłby zapewnić jej należytą opiekę? Zapewne z kobietą zamożną powiodłoby mu się w życiu znacznie lepiej… – z tą myślą Neilson przerwał, chcąc najwidoczniej zmienić temat. – Nim osiągnąłem pański wiek, ja też zajmowałem się redakcją gazet codziennych i periodyków i pisywałem także artykuły. Zaznałem życia literata – dodał z przytłumioną dumą. – I wiem, jaką stanowi pokusę dla człowieka niedoświadczonego. Ale też wiem, że po ziemi należy stąpać twardo i nie opłaca się uparcie tkwić przy czymś li tylko dla satysfakcji osobistej, zwłaszcza gdy przynosi to jedynie straty, jak w wypadku twórczości Edgara. Edgar powinien był zaprzestać pisania. Przez co ocaliłby może i Sissy, i siebie samego.
Co zaś się tyczy ostatnich miesięcy życia poety i rzeczonej próby odniesienia sukcesu finansowego, to Neilson opowiedział mi, że kuzyn usiłował gromadzić fundusze i pozyskiwać subskrybentów, wygłaszając odczyty, jak również nawiedzając rozmaite dobrze sytuowane osoby w Norfolk i Richmond. W Richmond odnowił znajomość z pewną – jak to z aprobatą ujął Neilson – zamożną damą.
– Nazywała się Elmira Shelton. Przed wielu laty Edgar był w niej zakochany.
W młodości, przed wyjazdem na studia do Wirginii, Edgar zaręczył się z Elmirą, której ojciec – niechętny temu związkowi – konfiskował każdy (a były niezliczone) list do niej od Edgara. Przerwałem Neilsonowi, pytając, z jakiej przyczyny ojciec nie życzył sobie, by docierała do niej ta korespondencja.
– Przypuszczalnie – odpowiedział – ze względu na ich młody wiek. Poza tym Edgar parał się poezją… Prędzej czy później ojciec Elmiry poznałby Edgara, rozmawiał z nim i się też domyślił, że nie przypadnie mu nic z rodzinnej fortuny.
Zmuszony powrócić z college’u, jako że John Allan nie zgodził się spłacić jego długów, Edgar wybrał się raz na przyjęcie w domu Elmiry, gdzie oznajmiono mu, iż zaręczyła się z innym. Przeżył straszliwy wstrząs.
Latem 1849 roku, gdy doszło do ich ponownego spotkania w Richmond, beztroska niegdyś panna była zamożną wdową. Edgar czytał jej wiersze i z rozrzewnieniem wspominał dawne dzieje. Wstąpił do miejscowego towarzystwa propagowania trzeźwości i obiecał Elmirze nie złamać złożonej tam przysięgi. Stwierdziwszy, że nie dla niego odwlekanie uczuć, poprosił ją o rękę – i tak oto mieli zacząć nowe wspólne życie.
Zaledwie kilka tygodni później znaleziono go w gospodzie u Ryana, tu w Baltimore, i pospiesznie odwieziono do szpitala, w którym umarł.
– Ostatnie nasze widzenie było dość dawno. Może więc pan sobie wyobrazić mój szok na wieść, że znaleziono go w jednym z lokali wyborczych Starego Miasta, w bardzo złym stanie, i trafił do prezbiteriańskiego szpitala… Na miejsce, do tawerny, zawezwano pana Henry Herringa, z którym jestem spokrewniony. Kiedy Edgar przybył do Baltimore, gdzie spędzał tutaj czas, w jakich okolicznościach – określić mi się nie udało.