Выбрать главу

Poe nie wynalazł Dupina pośród prasowych doniesień z Paryża. Stworzył portret jego ze skrawków człowieczej duszy. Nie wiem doprawdy, jak najtrafniej ująć wizję, która mi się wówczas objawiła. Ustawicznie powracało w myślach stwierdzenie Neilsona Poe, iż istoty sztuki Edgara nie należy szukać w jego życiu, nie w świecie zewnętrznym, lecz w słowach, w prawdzie tam zawartej. Dupin istniał zatem. Istniał w prozie Poego i być może prawda jego mieściła się we wszelkich naszych zdolnościach. Dupin nie mieszkał pośród nas, tylko w nas samych, niejako w drugiej naszej stronie, złożony z nas rozlicznych, silniejszy od każdego, kto by go mógł w nikłym stopniu przypominać z imienia czy własności. Raz jeszcze przypomniała mi się owa fraza z Zabójstwa przy rue Morgue: „Poprzestawaliśmy wyłącznie na sobie samych”.

Edwin mnie oczekiwał.

– Nic panu nie grozi – rzekł, dłoń do mnie wyciągając. – Wracam właśnie z miasta, bądź spokojny. Daj, proszę, swój płaszcz i weź ten ode mnie – tu podał stare okrycie o barwie marengo. – Proszę się pospieszyć, laska i kapelusz jeszcze! Wóz wypożyczyłem, by cię do pensjonatu zabrać. No, już się pan nie ociągaj!

– Dzięki, ale ja, przyjacielu, zostać tutaj nie mogę – odparłem, ujmując jego dłoń. – Spieszno mi, by kogoś zaraz spotkać.

Edwin zmarszczył brwi.

– Gdzież to?

– W Waszyngtonie. Przebywa tam niejaki Montor, minister z Francji, który dawno temu pierwszy mi opowiedział o detektywie, a także przygotował mnie na okoliczność wyjazdu do Paryża.

Gdy ruszałem w swoją stronę, Edwin klepnął mnie w ramię.

– Godny on twego zaufania?

– Nie.

* * *

Henri Montor, francuski emisariusz w Waszyngtonie, wielce był zafrasowany. W kraju jego ojczystym czerwoni republikanie oraz ich zwolennicy skarżyli się na sytuację tamtejszą coraz głośniej. Vive la Republique! - rozbrzmiewało na publicznych placach. Według Montora, w paryżanach wzbierał niepokój, gdy stabilizacja polityczna trwała tam zbyt długo, wobec czego obecnie zwrócić się postanowili przeciw osobie Ludwika Napoleona. Mogło się to okazać brzemienne w skutki.

Nie należy tu jednak wyciągać pochopnego wniosku. Monsieur Montor nie darzył szczególną sympatią Ludwika Napoleona, księcia prezydenta, by tak rzec: zepsutego i aroganckiego wytworu sławy, który dotąd już dwukrotnie (na próżno) usiłował przejąć władzę. Montor jednak, zadowolony z obecnej swej pozycji, bynajmniej nie miał jej ochoty tracić. W istocie nie zależało mu specjalnie na samym pobycie w Waszyngtonie, gdzie i w najlepszych restauracjach hotelowych dania serwowano letnie (nawet placki kukurydziane podawano nie gorące, ale „ciepłe” ledwie!). Największą radość czerpał z faktu, iż jest wysłannikiem w obcym kraju.

Montor starał się czytywać wszelkie dostępne w Waszyngtonie francuskie dzienniki (i jak pewnie pamiętacie, to ja w swoim czasie skierowałem jego uwagę na postać Auguste Duponte’a). Montor zauważył, iż ostatnio prasa francuska częściej krytykuje osobę księcia prezydenta. Niezbyt wszak poważnie, ale zawsze. Napoleon więc nakazał prefektowi i policji zamknąć redakcje gazet niechętnych współpracy. Czym się w istocie niepokoił, on i jego doradcy? Czego się spodziewali po rewolucjonistach? Jakiż by mogli straszny plan spreparować? Francja była przecież republiką!!! Mogliby na jego miejsce wybrać kogoś innego. Ale też i osłabić jego pozycję na tyle, aby jakiś nieprzyjaciel wkroczył, korzystając z zamieszania dla własnych korzyści… Nie, dla monsieur Montora plan ów był niezgłębiony, podobnie jak dla większości obserwatorów. Lecz cóż – i tak się wciąż zamartwiał zdarzeniami wokół Pól Elizejskich tam, w stolicy.

Trapiły go wszak i kwestie mniejsze, o zasięgu lokalnym. W pobliskim Baltimore znaleziono postrzelonego obywatela Francji. Jak pewne źródła podawały, był to ów otoczony złą sławą, wyfiokowany prawnik, Baron Claude Dupin, który w Londynie zamieszkiwał. Skąd tytuł barona…? Nieważne, bo ów głupiec wdał się w intrygę jakąś niewątpliwie. No, ale był Francuzem, naczelnik policji doniósł monsieur Montorowi o tej sprawie.

Rzecz zdarzyła się jednak kilka tygodni naprzód i w omawiany wieczór Montor nie zaprzątał nią sobie głowy. O śnie myślał tylko i o odpoczynku. Nade wszystko cenił sobie bowiem w życiu dwie przyjemności. Na plus mu trzeba zaliczyć, iż nie związane wcale z władzą czy też bogactwem. I tym się wyróżniał pozytywnie na tle rozmaitych ludzi księcia. Montor mianowicie kochał bawić innych i być przez nieznajomych podziwianym, prócz tego zaś, jak wyżej nadmieniłem, sen uwielbiał długi, wielogodzinny.

Podczas jednego ze spotkań w sali czytelnianej z młodym mieszkańcem Baltimore, który wgłębiał się w artykuły poświęcone Duponte’owi – Montor z podziwem się wyrażał na temat rzeczonego detektywa. Nie pamiętał, kiedy też ostatnio dotarły do niego znakomite wyczyny Duponte’a, ale to bez znaczenia. Ów młodzian tak był lekturą swoją pochłonięty, że Montor najzwyczajniej nie chciał mu przeszkadzać. Działo się to czas już jakiś temu, przed blisko sześcioma miesiącami, a Montor, pamięcią obdarzony krótką, zachował nikłe dość wspomnienie owego młodego dżentelmena oraz licznych z nim konwersacji. Uległo to jednak zmianie przy wizycie wieczornej młodzieńca, teraz. Montor po dłuższej chwili dopiero spostrzegł z zaskoczeniem, iż na kominku w jego gabinecie został rozpalony ogień, jak również – że za jego stołem zasiada ktoś obcy.

– Któż…? Co się…? – słowa mu uwięzły w krtani. – Kto, sir, cię tu wpuścił, no i w jakim celu?

Odpowiedź żadna nie padła.

– Włamanie zgłosić muszę… – Montor go ostrzegł. – Jak się pan zwie? – spytał z mocą.

– Czyżbyś mnie nie znał, monsieur? – pytanie owo zadano wyborną francuszczyzną.

Montor zmrużył oczy. W słabym świetle izby gość mu się wydał groźny, lecz mizerny nieco.

– Ach, tak – odrzekł pospiesznie, lecz nazwisko owego człowieka wypadło mu z pamięci. – Młodzieniec ów z Baltimore, rzecz jasna… Jak się tu dostałeś?

– Ze sługą po francusku mówiąc, oznajmiłem, iż czeka nas spotkanie na wysokim szczeblu, które jednak tajne zostać musi. Potem nakazałem wrócić za dwie godziny, nagrodziwszy jednocześnie za fatygę.

– Pan nie miałeś prawa… – oblicze intruza wreszcie Montor sobie przypomniał. – Zaiste… Myśmy się w czytelni przecież zapoznali, gdy studiowałeś francuskie czasopisma. Potem ci pomagałem francuski szlifować, nieraz ci zapewniając rozrywki towarzyskie. Quentin się nazywasz, słusznie myślę? Szukałeś pan pierwowzoru Dupon…

– Quentin Hobson Clark. I – w rzeczy samej.

– Znakomicie, monsieur… Clark – w końcu doń dotarło. – Muszę cię natychmiast wyprosić z mojej posiadłości.

Montor przeraził się najściem nieznajomego, mimo iż znał go przecież i wiedział, że jest nieszkodliwy. Nazwisko Quentin Clark także wzbudziło w nim niepokój. Niemal go już nie pamiętał z widzeń owych w czytelni, ale ostatnimi czasy nazwisko owo nabrało dlań nowych zgoła znaczeń…

Aż dźwięk stłumiony a chrapliwy wydać zdołał:

– Zbrodnia! Zbrodnia!

* * *

– Monsieur Montor – rzekłem, gdy się uspokoił – pewny jestem, że wszystko ci wiadome o Baronie.

– Ty… – zaczął. – Ty przecież… – wydusił to w końcu, iż nazwisko Clarka kojarzy się mu z usiłowaniem zbrodni wiadomej.

– Owszem, to ja. Naturalnie. Tyle że niewinny. Co więcej, żywię nadzieję, iż mi pan pomóc mógłbyś w wykryciu sprawcy tego czynu.