Na słowa te Montor jakby rezon stracił.
– Pomóc? Gdy dom mój nawiedzasz siłą, sługę mego przekupując? Cóż kieruje tobą, powiedz, proszę?
– Tylko prawda jest celem moim. Zmuszony jej szukać zostałem tak właśnie, nie w rękawiczkach. I dokonam tego, za wszelką cenę prawdy dojdę.
– Słyszałem, żeś ty w więzieniu!
– Ach, tak? A czy ci wiadomo, iż za pomocą trucizn różnych mnie tam próbowano zmusić do wyznania winy?
Montor wtedy wybąkał:
– Nie wiem, czego ode mnie, monsieur Clark, oczekujesz! Ja nic wspólnego nie mam z ową sprawą podejrzaną i w życiu też nie poznałem tego… tego „barona”!!!
– Ścigało go dwu francuskich łotrów. Jak mi zaś podpowiada intuicja, czynili to z polecenia kogoś jeszcze… Persony sprytem obdarzonej wielkim… – wiedząc od Bonjour, iż nie działali oni w zmowie z wierzycielami Barona, oraz w świadomości, że „rozkazy” mieli pewne, czułem, iż nie są bynajmniej zwykłymi rzezimieszkami. – Chyba masz pan wieści na bieżąco o obywatelach Francji, którzy tu przybywają.
– Monsieur, nie wystaję co dnia w porcie, by sprawdzać, w okna statków się wpatrywać! Policja cię zaś, ufam, znajdzie… Na teren mój pan wszedłeś bez mej zgody… Jak tak można! – zachmurzył się na myśl, iż mnie poszukują za wykroczenie znacznie gorsze. – Gdy poznałem ciebie, monsieur, inny mi się pokazałeś – dodał.
Zimnym ogarniając go spojrzeniem, tak odpowiedziałem:
– Musisz pan wszak wiedzieć, gdzie kryją się im podobni, no i również, kto by przestępcom owym dał schronienie. Znani ci są wszyscy obywatele twego kraju, którzy w chwili obecnej zamieszkują obszar i okolice Baltimore. Sami by zresztą może chcieli pana szukać ci zbrodniarze…
– Monsieur Clark, ja działam dla Ludwika Napoleona, odkąd prezydentem został. Gdyby gdzieś tutaj w mieście banici z Francji przebywali – przed moim czy twoim rządem chcąc się uchować – nigdy, przenigdy, zapewniam, nie zgłosiliby się do mnie. Rozumiesz? Pomyśl tylko – uwagi owej słuchałem tak skupiony, że celem wzbudzenia we mnie życzliwości postanowił raptem zmienić przedmiot tej rozmowy. – Czyż ci się nie starałem pomóc w szukaniu Duponte’a, pierwowzoru Dupina oczywiście? I co? Odszukałeś go w Paryżu, rad bym się dowiedzieć…?
– Rzecz nic wspólnego nie ma ze sławnym detektywem – rzekłem, nie czyniąc przy tym gestów żadnych nagłych i niebezpiecznych w jego stronę.
Tu jednak się wystraszył Montor. A że mnie postrzegał gwałtownym, nieobliczalnym – prawie gotów mu byłem rację przyznać w każdej chwili.
I nawet się nie musiałem domagać specjalnie zeznań dalszych.
– Bonapartowie! – nagle wymamrotał.
– Słucham? – zapytałem w irytacji.
– W Baltimore – ciągnął dalej. – Monsieur Hieronim Bonaparte…
– Przedstawiłeś mnie pan jakimś Bonapartem podczas maskarady, tuż przed mym wyjazdem do Paryża. Hieronima wówczas poznałem oraz jego matkę. Czemuż zaś figura taka miałaby coś więcej wiedzieć o tych drabach? Są oni spokrewnieni z Napoleonem, co?
– Nie. Są… Co znaczy, że ich Napoleon nie uznawał… Widzi pan, gdy brat jego… Napoleona, cesarza, chcę powiedzieć… Kiedy brat jego mianowicie po Ameryce podróżował jako żołnierz w wieku lat dziewiętnastu, poprosił o rękę i poślubił zamożną pannę tutejszą, Elizabeth Patterson. Na balu ją, „królową”, pan spotkałeś… Syn im się urodził, po ojcu Hieronima imię otrzymując, no i to jego tam poznałeś w matki towarzystwie. W stroju Turka przyszedł, jak pamiętasz może. Gdy był dzieckiem jeszcze, cesarz Napoleon kazał swemu bratu zostawić nieszczęsną młodą żonę – ten zaś wyraził zgodę na to, acz nie bez pewnych oporów. Elizabeth Patterson w owej sytuacji wróciła z synem do Baltimore i odtąd jej rodzina nigdy już nie mogła liczyć na względy cesarskie. Z rodu ich wybitnego na zawsze już została usunięta.
– Rozumiem. Mów pan dalej, monsieur.
– Jako że Ludwik Napoleon głową rządu jest dzisiaj, banici by mnie z pewnością szukać nie próbowali, we władzach bowiem piastuję stanowisko wysokie. Ale przestępcy owi mogliby poszukiwać osób, które się do rodziny Napoleońskiej zniechęciły. Naturalnie – tu uległ ekscytacji, widać, jakby doń dotarło, iż cel mój również jego ma być celem. – To jest prawdopodobne wielce, monsieur!
– Posiadasz pan księgi adresowe miasta? – wiedzieć chciałem.
Wskazał mi półkę w korytarzu, w ucieczce przed mym spojrzeniem wzrok ku drzwiom oraz oknu kierując pospiesznie. Na chwilę się zapomniawszy wobec pytań moich, oto już szykował w myśli zeznanie niegodne dla policji…
Lecz dla mnie nie stanowiło to problemu. Właściwą stronę odnalazłszy, zwyczajnie ją wydarłem z książki – i co tchu w piersiach pognałem na stację, by zdążyć na pociąg, zanim doniesienie Montora dotrze do urzędników policji.
Konduktor jakby mnie nie dostrzegał wcale, lecz na wszelki wypadek siadłem w ostatnim wagonie pasażerskim. Aby zaś obserwować, co się wokół dzieje, otwarłem okno zaraz, prowokując złe spojrzenia, bo do środka wpuściłem chłodne powietrze, nieprzyjemne chyba. Człowiek jakiś splunął tytoniem prosto pod me nogi, lecz się wtedy czym prędzej odsunąłem w drugą stronę.
Oznak zaraz szukać zacząłem czegoś niezwykłego, starając się choć na sekundę nie zamykać oczu. Gdy pociąg w pewnej chwili zakręt pokonywał, ujrzałem chłopca, jak w biegu i z odwagą chwyta się zderzaka z przodu lokomotywy – owego urządzenia, co odpędzać miało owce, krowy czy świnie na torach zbłąkane – i mu się udaje wśliznąć do pierwszego wozu. Zdumiało mnie to dosyć, ale uznałem, iż pewno najzwyczajniej jest on pasażerem bez biletu. Wkrótce snem ogarnięty, całkiem zapomniałem o zdarzeniu.
Wstrząs nagły pociągu ze snu mnie wytrącił. Po chwili zaś zwolniliśmy, niby przed mostem czy przepaścią jakąś. Skoczyłem na równe nogi, żeby spytać, co to, kiedy mnie doleciała rozmowa jakiegoś pasażera z konduktorem i maszynistą. Konduktor miał wzrok nieprzytomny, jakby się sam siebie nawet lękał.
– Pociąg najechał bryczkę z koniem – oznajmił ze spokojem maszynista. – Dwie damy zeń wyleciały i są poturbowane mocno. Pojazd się rozleciał na drobne kawałki.
Konduktor wymijając go, pobiegł do wagonu następnego.
– Na Boga, proszę pana! – zakrzyknął ktoś z pasażerów w nadziei na wsparcie z mojej strony. Kilka kroków się cofnąwszy, na drzwiczki zerknąłem wagonu towarowego, co był przyłączony do końca pociągu. Zamknięte.
Wtedy wzrok utkwiłem w twarzy maszynisty – niepewny, czy wypadek ów się zdarzył, oraz rozzłoszczony, że w sen zapadłem. Dziwnie mi się osobnik ów wydał opanowany, wziąwszy pod uwagę, iż przed chwilą nastąpiła potworna katastrofa, w której – całkiem możliwe – życie straciły dwie osoby.
– Bryka poszła w drebiezgi – oświadczył i się szybko zmitygował, że to już wiadomo.
– Nic nie usłyszałem – rzekłem niby od niechcenia. Sen zmorzył mnie, jak wiadomo, lecz cóż szkodzi spytać…
A jeśli to kłamstwo? Cóż, jeżeli pociąg zwolnił, by tu policja wkroczyć mogła?…
– A, wiesz pan, to osobliwe – burknął krewki pasażer przede mną zasiadający. – I mnie nic nie dobiegło, a przecież słuch posiadam najlepszy w całym Waszyngtonie!
To przesądziło sprawę. Pędem ku drzwiom się rzuciłem, gdy pociąg nadal zwalniał tempo.
– Stać! Ejże! Co pan wyprawia? – krzyknął maszynista, łapiąc mnie za ramię, lecz zaraz mu się wyrwałem, tak że się potknął o jakąś walizę.
Pasażer zaś wspomniany w konfuzji starał się mnie zatrzymać, na widok mego oblicza jednak szybko pojął, iż to absolutnie niemożliwe.
Drzwi siłą otworzywszy, wyskoczyłem na trawiasty nasyp tuż przy torach… Po chwili się znalazłem na dnie stromego wąwozu.