Выбрать главу

31

Później nieco udało mi się poznać dzieje długie bytności Bonapartów w moim mieście. Teraz zaś jedynie ich pragnąłem znaleźć. Pamięć mi przywiodła mgliste dość wspomnienie, jak rodzice rozprawiali o skandalu, który wybuchł wiele lat przed mym przyjściem na świat, gdy lekkomyślny brat Napoleona wziął sobie za żonę Elizabeth Patterson, najzamożniejszą z młodych piękności Baltimore. Człowiek ów już dawno powrócił do zbytków Europy. I teraz właśnie przed potomkami jego – Hieronimem Bonaparte, którego w przebraniu poznałem podczas balu, oraz jego rodziną i sprzymierzeńcami – miałem stanąć oko w oko, by sprawdzić, czy znają tych łotrów, co by mej niewinności dowieść mogli.

Na razie mnie jednak niezbyt ciekawiła historia Bonapartów czy ich aspiracje. Obecnie dla mnie najistotniejsze było przeżyć.

Bonapartów przybyło znacznie i mieli swe domy w różnych częściach miasta, a to dzięki fortunie rodziny Pattersonów oraz pensji, którą Napoleon przeznaczył porzuconej żonie swego brata. Dom pierwszy, gdzie się udałem, już nie był ich własnością, lecz sługa, Irlandka korpulentna, często mając do czynienia ze zbłąkanymi tam gośćmi, zaraz mi wskazała parę innych a stosownych adresów. Dopiero po kilku wędrówkach do rozmaitych dzielnic i po zapoznaniu licznych osób z familią powiązanych zdołałem odszukać rezydencję najbardziej obiecującą. A to mianowicie dom jednego z wnuków brata Napoleona, syna bratanka samego legendarnego Napoleona i zarazem, wedle moich przybliżonych ustaleń, kuzyna obecnego prezydenta Francji.

Po zdarzeniu w pociągu nabrałem przekonania, iż mi się udało umknąć przed policją waszyngtońską, niemniej wciąż postępowałem jak najostrożniej i pomału, co – przez wzgląd na powagę sprawy – złość we mnie budziło. Za dnia się poruszać było niebezpiecznie. Po ucieczce z pociągu czekałem w chłodnym rowie aż do zapadnięcia nocy. Później zaś (bez ryzyka) do Baltimore się udałem wozem z pocztą, umościwszy się tam na dnie pośród słomy z kilkoma służącymi i uśpionym domokrążcą z Węgier, który mnie raz po raz nieświadomie kopał w brzuch podkutym butem. Stangret gnał drogą wyboistą w mroku tak szybko, zda się, jak i pociąg prawie.

Przezornie przeczekałem dzień, by się udać pod kolejny adres Bonapartów. Dom się okazał pusty, a raczej nikt ze służby nie zareagował na moje pukanie. Drzwi powozowni jednak były uchylone, w oknie natomiast ujrzałem jakieś kształty. Wsparłszy się o parapet, przywarłem do szyby; w środku ktoś rozmawiał chyba po francusku.

Gdy drzwi się otwarły, wpuszczając więcej światła, wyraźniej zobaczyłem dwie postaci wewnątrz. Jednego zdążyłem poznać: drań, co mnie niemal uśmiercił w wytwórni powozów, drugi zaś okazał się jego wspólnikiem. Pierwszy miał bandażem zawinięte ramię, zranione najpewniej wtedy, gdy go szpadą dźgnąłem.

Trzeci, stojąc najbliżej drzwi, wręczył tamtym pieniądze – i obaj, głową pokiwawszy, zaraz się udali do powozowni. Ów trzeci osobnik tak się zachowywał, jakby był ich przywódcą. Dopiero gdy odjechali, do drzwi zadzwoniłem.

Trzeci wyszedł mi otworzyć. Postawą swą znacznie przewyższał dwu szubrawców mi znajomych. Nie mam tu na myśli wzrostu, lecz barków idealny układ, który sprawiał, iż widząc go, człowiek nie czuł strachu, tylko respekt. Na moment jakby mnie otępiło, on zaś wyjaśnienia oczekiwał, zdumiony przypuszczalnie, że go oto jakby… rozpoznaję.

– Monsieur Bonaparte? – rzekłem wreszcie, przełykając ślinę. – Tak się pan zowiesz, racja?

On pokręcił głową.

– Rollin się nazywam – odparł. – Panicz obecnie bawi w West Point. Chciałbyś pan wieść zostawić? – zabrzmiało to raczej jak rozkaz, a nie sugestia, tak że odmówiłem.

Przyobiecawszy wrócić w dzień następny, pospiesznie się wycofałem w swoją stronę, w lęku, że któryś z drani mógłby mnie tam ujrzeć w progu jeszcze. Bardziej się jednak wystraszyłem tego osobnika, Rollina. Pożegnał mnie, wolno chyląc kapelusza, a ledwie się oddalił, ja już wiedziałem, skąd też go znam. W przelocie się to odbyło, dawno, w innym krańcu świata…

W drodze zacząłem łączyć w myślach jego związki z Paryżem i tą chwilą. Jakim zrządzeniem Bonapartowie byli zamieszani w sprawę… Jakże od skrytobójczej próby w Baltimore miała zależeć przyszłość Francji…

Kojarząc w umyśle fakty najróżniejsze, szybko, acz cokolwiek nieuważnie, zmierzałem ku pensjonatowi, który załatwił dla mnie Edwin na okoliczność powrotu z Waszyngtonu. Nagle uczułem w karku ból przeszywający – i upadłem na plecy. W przebłysku ujrzałem nad sobą potężnego jeźdźca na rumaku białym. Pejczem ogarnął moje ramię…

– Clark tyś, adwokat, prawda? Czyż kto twojej proweniencji brałby się do mordu? – Slatter, handlarz niewolników to wykrzyknął, konia olbrzymiego z Pensylwanii dosiadając.

Gdy się spróbowałem podnieść, kopnął mnie w głowę butem z całej siły. Skulony na ziemi z bólu, krwią się zakrztusiłem.

Slatter zeskoczył z konia i przytrzymując mnie laską ciemnomahoniową, dłonie me i kostki unieruchomił kajdanami.

– Resztką już sił gonisz, zda się, przyjacielu! Chociaż w ubiegłym miesiącu sprzątnąłem dwa tysiące dolarów, nagroda z ciebie będzie jeszcze wydatniejsza!

– Do nikogo nie strzelałem! I z tobą nic mnie nie łączy! – zakrzyknąłem.

– A wtedy, no, pamiętasz, to co łączyło niby? Wtedy, gdy z koleżką swoim kędzierzawym wędrowałeś! Nie, my nie mamy z sobą interesu, w rzeczy samej. Wszak ty z miastem owym jesteś powiązany! Mnie zaś jest zawsze miło przysłużyć się policji Baltimore! – Istotnie, czołowi handlarze niewolników wiedzieli o osobach poszukiwanych, bo nieraz było wśród nich sporo niewolników właśnie. – Może więc ci się spodoba nocleg u mnie, z moim „stadem”, co to je szykuję do wysyłki, no a na policję trafisz później, co ty na to? Z pewnością ich tam ucieszy widok twój niesłychanie… Wszak będąc sympatykiem ciemnego ich rodu, może nawet znasz ich czarną mowę…

Nie mogąc z pęt się wyrwać, zmuszony byłem wlec się ku norze Slattera. Ciągnął mnie za sobą na długim łańcuchu – najwidoczniej z dumą, iż mnie ma przy sobie, jakbyśmy paradowali w obecności setek widzów, gdy zatopione i ciemne tymczasem ulice były puste. Co rusz spoglądał z góry, niby w zachwyceniu.

Ja zaś w rozpaczy strasznej nie ważyłem się do góry zerknąć ni na moment. Wtem rozległ się hałas kroków, a moje oczy aż się rozszerzyły z zadziwienia. W pół obrotu spostrzegłem oto człowieka, jak się zrywa ku nam z wściekłym wrzaskiem. Slatter w sekundzie grzmotnął łbem o ziemię, szyję uniósłszy naprzód ledwie, po czym z jękiem głośnym zamknął oczy. Nad nim zaś stał Edwin Hawkins, klucza do kajdan moich szukając w jego płaszczu.

– Edwin, na Boga! – zawołałem. – Jakże się cieszę! Klucz wreszcie odnalazł, no i mnie oswobodził.

– Panie – rzekł, przerywając moje wdzięczne zdania. – Zbierać się już muszę – tu spojrzał znacząco na Slattera.

– Nie bój się: on nieprzytomny – odparłem. – I pewnie długo jeszcze się nie zbudzi.

– Trzeba mi opuścić miasto. Bo widzisz… On mnie znał w młodości.

Wtedy wszystko zrozumiałem. Jeżeli Slatter w napastniku rozpoznał człowieka, którego sam sprzedał dawno temu, lub też mu się człowiek ów wydał choć znajomy… Edwin by wówczas nie tylko został skazany w trybie szybkim, lecz by go niewolnikiem uczyniono znowu.

– Widział cię?

– Nie wiem tego, panie. I wolałbym się nie dowiedzieć. Przykro, że od tej pory pomocą ci nie mogę służyć… Wiem, że z całą pewnością znajdziesz pan dowody, których szukasz.

– Ach! – tu szarpnąłem go za rękę. – Gdybym tylko nie dał nic po sobie poznać! Wtedy by się nie objawił i tobie by też nie zagroził przecież. Tyś to uczynił dla Poego, Edwin!