Ciotka Blum podobno stwierdziła, iż w procesie trzeba mocno uwypuklić mój brak szacunku dla dóbr rodzinnych. Oto w jej przekonaniu czcigodne Baltimore nikomu by nie puściło płazem podobnych bezeceństw. Z pewnością by do linczu doszło, gdybym sprawę wygrał.
Tymczasem rozpatrywałem, kogo by z mych przyjaciół wziąć sobie na świadka, dochodząc do smutnego wniosku, iż wielu spośród nich nie może się już wypowiadać na mą korzyść. Gazety codzienne, ledwie zaprzestawszy w sensacyjnym tonie pisać o moim aresztowaniu, ucieczce oraz oczyszczeniu z winy – obecnie chciały widzieć proces intrygującym ciągiem dalszym moich nieszczęść, z podejrzliwością zatem donosiły, że może on wykazać winy me jeszcze gorsze.
Nieraz mi się zdawało, iż lepiej by się w spokoju wynieść z „Glen Elizy”, gdzie zamiast żyć naprawdę, ledwie wegetowałem. Wędrując tam i z powrotem, na górę, to znów na dół, tylko się utwierdzałem w owej wątpliwości, gdzie w istocie teraz przynależę… Dom wielki i przestronny, pełen rozlicznych zakamarków, jakby starczał nagle drobnej tylko cząstce mej osoby.
Doprawdy, już nie pamiętam, czemu się raz zatrzymałem przed oprawnym w ramę konterfektem. Nigdy mnie on specjalnie nie zajmował i nawet gdyby go tu umieścić w reprodukcji, czytelnik też uznałby, iż niczym się nie wyróżnia. Ot, człowiek zwykły, z profilu, w staromodnym trójgraniastym kapeluszu. Dziadek mój, który wpadł w gniew okropny na wieść, iż ojciec chce poślubić Elizabeth Edes, Żydówkę. Pieklił się i groził, na koniec pozbawiając ojca dóbr materialnych, które mu się z mocy prawa należały. Dla ojca zaś nie miało to znaczenia, bo przez to – podobnie jak rodzina mojej matki – sam się teraz musiał o swój byt zatroszczyć. Dzięki, jak to nazywał, „własnej przedsiębiorczości”, to jest pakowalniom, ojciec dorobił się w końcu jednej z najświetniejszych rezydencji w mieście.
Pracowitość i Przedsiębiorczość zatem przeciwstawiając zawzięcie Geniuszowi, ojciec – co uzmysłowiłem sobie pod wpływem owego wizerunku – był w rzeczy samej pionierem, choć sam zawsze temu zaprzeczał. Oto bowiem wraz z matką stworzyli dom szczęśliwy z niczego, od fundamentów – i niepodobna tu wyrazić słowem uporu oraz geniuszu, które im pozwoliły wytrwać. Ojciec nie bez kozery przestrzegał mnie przed drogą, którą chciałem dążyć; sam przecież zaznał bólu geniuszom właściwego. Zboczywszy ze szlaku codzienności, odniósł wprawdzie triumf, lecz okupiony srodze.
Patriarcha zaś znakomity z owego konterfektu do śmierci nie uznał związku ojca z panną krwi żydowskiej, traktując go jak mezalians, który splamił ród nasz zacny. A jednak rodzice zawiesili portret na głównym miejscu w „Glen Elizie”, świątyni naszej radości. Dopiero w tym momencie zdałem sobie w pełni sprawę, jak to było istotne dla obojga. W odnowionym poczuciu przynależności tutaj wróciłem do swego biurka i do pracy znojnej.
Nikt mnie nie odwiedzał, aż tu nagle – Peter.
– Jak widzę, nie ma kto drzwi otwierać – rzucił, lecz zaraz się zmitygował, iż to niestosowne. – Dom wciąż wspaniały mi się jawi, jak za naszego chłopięctwa, gdyśmy się bawili w złoczyńców, goniąc po korytarzach. Ach, piękny to był dla mnie okres…
– Daj spokój, Peter, ty – złoczyńcą!
– Quentin, ja chcę pomóc.
– Jak to?
– Tobie wszak nie jest pisane działać w pojedynkę w adwokackim fachu – odparł ze zwykłą już stanowczością. – Zbytnio ulegasz emocjom. Mnie natomiast, być może, ty jeden przeznaczony jesteś na wspólnika. W ciągu zaledwie pół roku dwóch już odprawiłem z kwitkiem. No, ale to nieważne: pomóc ci trzeba.
– Chodzi ci o sprawę ciotki przeciw mej osobie?
– Źle sądzisz, przyjacielu! – wykrzyknął na to. – Bo wspólnie ową sprawę przeciw niej skierujemy – uśmiechnął się szeroko niby dziecko.
Gdy przystałem dumnie na tę propozycję, Peter co wieczór po skończonej pracy w kancelarii poświęcał długie godziny na gromadzenie niezbędnego materiału. Pomoc jego okazała się bezcenna, tak że z większą nadzieją zacząłem patrzeć w przyszłość. Prócz tego, że był mi jak brat bliski, bez końca gawędziliśmy sobie przy kominku.
Jednak każdy z nas unikał drażliwego tematu Hattie. Do nocy pewnej, gdyśmy strategie nasze omawiali. Peter wówczas oznajmił:
– Iw tym momencie obrony wezwiemy na świadka pannę Hattie, aby dowieść twej przyzwoitości, no i…
Spojrzałem nań w takim przerażeniu, jakby właśnie wrzasnął wniebogłosy.
– Peter, nie mogę… Znaczy… Ty wiesz przecież. Westchnął z troską, wzrok utkwiwszy w szklance; grog popijał sobie wtedy dla rozgrzewki.
– Kocha cię – rzekł raptem.
– Owszem, tak jak i babka. Najdrożsi sercu mnie zawodzą lub ja ich zawodzę, jak w wypadku Hattie.
Peter powstał z krzesła.
– Zaręczyny są nieważne, Quentin…
– Słucham? Jakże…
– Przeze mnie anulowane.
– Jak mogłeś, Peter?
– Za każdym razem, gdy patrzyła na mnie, ciebie szukała wzrokiem. Nie myślę, by mnie nie kochała, bo kocha, na swój sposób… Z tobą jednak związana silniej, a mnie nie wolno tego niszczyć.
Z trudem wybąkałem:
– Peter, nie możesz…
– Na nic się zdadzą twe protesty. Rzecz już przesądzona. Hattie po długich dysputach zgodziła się ostatecznie. Zawsze sądziłem, iż cię kocha, bo jesteś tak przystojny, więc gdy się zgodziła zostać moją żoną, odczułem nawet przewrotną satysfakcję. Lecz ona w ciebie wierzyła, gdy w nic ani w nikogo wierzyć było niepodobna – tu zaśmiał się ponuro, klepiąc mnie po plecach. – I wtedy też zrozumiałem, ile was dwoje łączy.
Na wątpliwości z mej strony, czy biec do niej, co teraz mam robić, Peter usadził mnie z powrotem na miejscu.
– Nie takie to proste wszystko, Quentin. Rodzina jej wszak zakazuje z tobą kontaktów wszelkich, zwłaszcza w chwili obecnej, gdy grozi ci utrata majątku… domu nawet. Wpierw musisz wykazać, żeś niewinny, wówczas Hattie znowu będzie twoja. Na razie niech ludzie myślą, że ja i ona się pobieramy. Gdybyś się też przypadkiem natknął na Hattie na ulicy – idź zaraz w inną stronę, by nikt was nie widział razem.
W ekstatycznej radości zacząłem teraz pracować ze zdwojonym trudem, jak nigdy zdecydowany pokonać przeciwności wszelkie.
Peter jednak wkrótce musiał się zająć pilną własną sprawą, toteż mu czasu nie starczało, żeby mnie wspomagać. W procesie mym, już rozpoczętym, co rusz wyłaniały się nowe komplikacje. Taktyka zmyślna Petera, mająca przedstawić ciotkę jako osobę fałszywą i podłą, nie powiodła się „dzięki” osobom powszechnie poważanym w towarzystwie, szczególnie zaś przyjaciołom rodziny Hattie. Do tego stanowczo za wiele się tam pojawiło nieścisłości, które by można wyjaśnić ogółowi jak należy.
– Bo mamy ów epizod ze szpiegowaniem Barona, który został podniesiony przez jej adwokata – rzekł mi Peter kiedyś w domu.
– Lecz to się da wytłumaczyć! Dla wyciągnięcia właściwych wniosków na temat zgonu Poego…
– Wytłumaczyć da się wszystko, ale czy zrozumieć? I Hattie, choć by ci nieba przychyliła, chce rzecz pojąć słusznie, a lęka się, iż nie potrafi przecież… Mówisz mi o wnioskach, a gdzie owe wnioski? Otóż i masz różnicę między powodzeniem a szaleństwem. Chcąc wygrać, musisz dostosować argumentację do umysłowości najbardziej tępego z dwunastki, która zasiada w ławie.
W miarę jak pogarszała się moja sytuacja, pojąłem, iż Peter ma słuszność. Nie mogłem zwyciężyć. Choćbym się nie wiem jak starał, nie mogłem odzyskać „Glen Elizy”. Nic osiągnąć nie mogłem, nie rozwiązując naprzód zagadki śmierci ukochanego poety… nie dowodząc, iż mi się udało nareszcie dojść prawdy.