Nie kryłem zdumienia:
– A zatem chciał pan zgłębić śmierć kuzyna, lecz na próżno?
– Czułem się zobowiązany podjąć chociażby próbę – odparł. – Rozumie pan: rodzina i tak dalej. Byliśmy kuzynami, ale też przyjaciółmi. Do tego – rówieśnikami. Edgar miał przed sobą jeszcze tyle życia… Ufam, że mnie dane będzie odejść w spokoju ducha i w otoczeniu najbliższych.
– No, ale czegoś jednak musiał się pan dowiedzieć…
– Obawiam się, że kuzyn zabrał tę tajemnicę do grobu. Czyż nieraz, panie Clark, przeznaczenie nie nakazuje śmierci pochłonąć człowieka bez reszty, tak dalece, że nie zostawi on po sobie choćby śladu? Cienia… Ni śladu cienia.
– Kuzyn pański jednak zostawił po sobie znacznie więcej – rzekłem na to z mocą. – Ludzkość zachowa go w pamięci dzięki potężnej sile jego kunsztu.
– Istotnie, pisma te mają w sobie pewną siłę. Lecz jest to na ogół moc schorzała. Proszę mi powiedzieć: czy panu coś wiadomo o śmierci Edgara?
Nie opowiedziałem o człowieku, który mnie ostrzegał przed mieszaniem się w tę sprawę. Coś mnie powstrzymało. Być może właśnie ostrożność stała się prawdziwym początkiem moich poszukiwań. Może wyczułem wtedy, że zarówno cala ta sytuacja, jak i Neilson Poe skrywają znacznie więcej, niż dotąd zdołałem wykryć.
Neilson nie wiedział też, w jakim stanie Edgar znalazł się w szpitalu. Gdy tylko sam tam dotarł, lekarze zakazali mu odwiedzać – nadpobudliwego – pacjenta. Widział więc go jedynie przez zasłonę, i z tak dogodnego punktu obserwacyjnego kuzyn objawił mu się jako obcy czy raczej duch kogoś mu znanego. Neilson nie miał nawet możności spojrzeć na zwłoki przed złożeniem do trumny.
– Przykro mi, ale to wszystko, co wiem o śmierci Edgara – westchnął i zaraz wygłosił niezapomniany dla mnie panegiryk: – Edgar był całkowitym sierotą. Tyle się wycierpiał, panie Clark, i tak niewiele miał w życiu powodów do radości, że odmianę tę, czyli śmierć, trudno doprawdy nazwać klęską.
Zdeprymowany spokojem, by nie rzec: samozadowoleniem Neilsona, postanowiłem czym prędzej zwrócić się do kilku dzienników, by mimo wszystko zechciały potraktować zmarłego geniusza z należną mu czcią. Opisałem lichy pochówek Poego, jak również przytoczyłem najrozmaitszego typu omyłki i błędy podane w opublikowanych w prasie skróconych jego biografiach – z nadzieją, że zostanie to wszystko w odpowiedni sposób poprawione. Wizyty me jednak nie zdały się na nic. W redakcji „The Patriot”, jednej z gazet codziennych wydawanych przez wigów, przypadkiem usłyszeli mnie jacyś reporterzy, a gdy im się przypomniało, iż Poe pisywał dla prasy, z wielką powagą zaofiarowali się wspólnie opłacić wzniesienie nagrobka upamiętniającego jego dokonania. Jakby był poślednim wytwórcą sensacyjnych a kłamliwych bredni! Zważcie, że – w przeciwieństwie do gazet codziennych – nie określam go tu niewłaściwie Edgarem Allanem Poe. Nazwisko bowiem w tym brzmieniu to kłamstwo, chimera, monstrum z piekła rodem. Owszem, w roku 1810 John Allan przyjął pod swój dach małego Edgara, lecz potem bezdusznie rzucił go na pastwę losu.
Mijając pewnego późnego popołudnia, po drodze do domu, prezbiteriański cmentarzyk na rogu Fayette Street i Greene Street, postanowiłem znów nawiedzić mogiłę poety. Mieściła się tuż obok okazałego nagrobka generała Davida Poe, bohatera wojny o niepodległość i dziadka Edgara.
Miejsce spoczynku poety nadal pozostawało nieoznaczone. Tak jakby się nad nim nikt jeszcze dotąd nie modlił.
„Niewidzialny wróg!” Dręczyła mnie myśl o spustoszeniu, jakiego dokonuje w naszych ciałach ostateczny prześladowca, zwany przez Poego „robakiem zdobywcą”. „I wznoszą płacz anioły nad robactwem w człowieczej krwi unurzanym”.
Wiedziony nagłym impulsem, poszedłem dalej, w głąb cmentarza. Rozejrzawszy się nieco, spostrzegłem wiodące do jednego z wiekowych podziemnych grobowców schody i zszedłem nimi na sam dół. Tam zaś, w głębokiej granitowej krypcie o niskim sklepieniu, natknąłem się na dozorcę cmentarza, Spence’a, który czytał książkę. Miał tam stół, komodę, umywalkę i średniej wielkości lustro. Mimo że kilka lat później zbudowano przy cmentarzu kościół, Spence podobno nadal tam wolał przebywać. Wtedy jednak mocno mnie to zaskoczyło.
– Chyba tu pan nie mieszka, prawda? – zapytałem. Wprawiło go to w zmieszanie.
– Gdy się zrobi za zimno, wychodzę na górę. Ale tutaj się czuję znacznie lepiej. Bo cisza i większa niezależność. Grobowiec ten, w każdym razie, przed laty opróżniono.
Kilkadziesiąt lat temu, jak mi objaśnił, rodzina będąca w posiadaniu tego właśnie grobu zapragnęła przenieść zwłoki przodków do przestronniejszej kwatery. Gdy jednak grób otwarto, stwierdzono (uczynił to poprzedni dozorca, ojciec Spence’a), iż jedno z ciał wykazuje rzadko spotykaną właściwość, a mianowicie: skamienienie. Całe, od stóp do głowy, przemieniło się w kamień. Przesądy roznoszą się szybko, więc odtąd nikt z wiernych już się nie godził na chowanie w tym miejscu zmarłych bliskich.
– Piekielny to strach trafić na kamiennego nieboszczyka, gdy się jest ledwie chłopcem – z tymi słowami Spence podsunął mi krzesło.
– Dziękuję. Ale… coś tu nie w porządku. Mogiła pochowanego w ubiegłym miesiącu Edgara Poe dotąd nie ma nagrobka! Grób jest na równi z ziemią.
– Nie moja to rzecz – odparł, filozoficznie wzruszając ramionami – ale tych, co go chowali, Neilsona Poe i Henry’ego Herringa, kuzynów.
– Przechodziłem tędy w dniu pogrzebu i zauważyłem, jak był skromny. Czy oprócz tamtych zjawił się może ktoś z krewnych Poego? – spytałem.
– Tak. Tylko jeden. Nabożeństwo odprawiał William Clemm z kościoła metodystów przy Caroline Street, według mnie daleki krewny rodziny. Wielebny Clemm przygotował długą mowę, ale że na pogrzeb przyszło tak mało osób, postanowiono, iż jej nie odczyta. Poza Neilsonem Poe i panem Herringiem było jeszcze dwóch żałobników. Jeden to Z. Collins Lee, kolega Poego ze szkolnej ławy. Niech prochy jego spoczywają w pokoju!
– Słucham?
– Coś podobnego rzekł duchowny nad grobem. Niech prochy jego spoczywają w pokoju. Ogromnie mnie zdziwiła wieść o śmierci Poego. Dla mnie zawsze pozostanie on młodzieńcem niewiele starszym od pana.
– Znał go pan?
– Poznałem, gdy mieszkał w Baltimore, w domku Marii Clemm – odpowiedział w zadumie. – Przed wielu laty. Pan byłeś wówczas ledwie niedorostkiem. W Baltimore żyło się wtedy spokojniej, to i więcej ludzi się znało. Edgar od czasu do czasu wałęsał się tu, po cmentarzu.
Spence opowiedział mi, jak Poe zatrzymywał się przy grobach swego dziadka i starszego brata, Williama Henry’ego, z którymi został w dzieciństwie rozdzielony. Nieraz z uwagą odczytywał nazwiska oraz daty na nagrobkach i nieśmiało pytał o stopień pokrewieństwa tu spoczywających. Spotykając dozorcę przypadkiem na ulicy, chłopiec czasem go pozdrawiał, a innymi razy – przechodził bez słowa.
– Przecież to niewyobrażalne, by znakomity dżentelmen kończył żywot w takim stroju – Spence pokręcił głową.
– Jakim? – zapytałem.
– Pamiętam, jak starannie zwykł dobierać ubiór. A to, co miał na sobie, kiedy go znaleziono…! – stwierdził ze znawstwem i na mój znak kontynuował: – Ubranie było cienkie, obszarpane i w żaden sposób nie pasowało. Co najmniej dwa rozmiary większe, nie mogło należeć do niego! I jeszcze ten tani słomkowy kapelusz, po który nikomu nie chciałoby się schylić… Ktoś tam ze szpitala ofiarował mu do pochówku lepszy, czarny garnitur.