– Zawsze, gdy się przyglądałem, jak Ludwik Napoleon prowadzi inspekcję swego wojska, wbrew głupcom, co sądzili, iż ja przyszłość widzę, doprawdy, monsieur, mnie się wtedy rysował w myśli czas obecny… Dla niego pozycja prezydenta była niewygodna od początku. Sądzę, iż prefekt Delacourt ostrzegł go przede mną, kiedy to nas razem w Paryżu wyśledzono.
– Baron mi opowiedział historię Catherine Gautier. Czy prefekt Delacourt ostrzegł Napoleona, bo przeciw niemu występowałeś w tym procesie? Miałeś się zamiar zemścić na nim, uciekając?
– Działania prefekta były we mnie wymierzone, bo on mnie kiedyś skrzywdził, nie ja jego. Dawne animozje osobiste czynią nas wrogami już na wieki, monsieur… Prefekta Delacourt odwołano z przyczyn rozmaitych; także dlatego, śmiem sądzić, iż mu się nie udało mnie odszukać przed naszym wspólnym wyjazdem z Paryża. De Maupas być może nie dorównuje Delacourtowi przebiegłością, jest jednak znacznie bardziej odeń kompetentny, cechy te zaś nie łączą się w żaden sposób… De Maupas bywa bezwzględny, taką już ma naturę.
– Czy wiedzą, że zgładzili Barona zamiast ciebie? Duponte odkroił nieco szynki z Maryland, drugiego dania, które nam kelner przyniósł.
– Możliwe. Tak się, monsieur, upierałeś wskazać tożsamość Barona policjantom! Powszechnie nic nie wiadomo było o tej sprawie, więc strony zainteresowane w Paryżu nadal mogą mieć wątpliwości. Dopuszczam, że zbrodniarze tutaj prawdę poznali… I pewno, by chronić siebie, fakt ów zataili przed swymi zwierzchnikami z Paryża. Tymczasem wódz ich, ów „pasażer”, w skrytości na mnie zapolował… Uznawszy, iż w ostatnim miejscu pobytu Barona szukać mnie nie będą na sto procent, zjawiłem się tu w czasie jego wykładu i jedynie pod wieczór czasami na miasto szedłem. Administracja hotelu żywi przekonanie, że jestem tutaj, aby opłakiwać zejście „brata” swego, Barona, jak się domyślasz, nikt mnie więc nie prześladuje w mej kwaterze. Przez wzgląd natomiast na triumfy Ludwika Napoleona „pasażer” ów skłania się zapewne ku sądowi, iż misja ich stała się już nieaktualna. Jeżeli Bonaparte ze Stanów zakończy przedsięwzięcie swe pomyślnie, „pasażer” będzie mógł z powodzeniem przebywać we Francji aż do czasu dalszych transformacji politycznych. I on, i ród Bonaparte ze Stanów do błędów się nie przyznają nigdy. Wobec zaś powyższego jaw Paryżu tracę prawo bytu!
Wspomniawszy obraz skromnego apartamentu Duponte’a tu na górze, przedstawiłem sobie w myślach jego życie podczas owych miesięcy od zabójstwa Barona. Miał książki – doprawdy książek tyle w izbie, jak gdyby po wybuchu zasypała go cała biblioteka. Wszystkie zebrane pozycje związane były z geologią. Niby się w skał i ksiąg grobowcu zamknął na ów mroczny okres, co mnie wprawiło w rozdrażnienie, bo wszak najwidoczniej liczył przy tym na wyraz współczucia z mojej strony…
– A wiesz, ile ja przeszedłem, monsieur Duponte? Mnie wszak przypisano zbrodnię na Baronie! Na szczęście, dzięki przytomności policji, to już za mną. Teraz jednak muszę walczyć o swe dobra wszelkie, domagać się nawet praw posiadania „Glen Elizy”!
Spożywając arbuza, który na deser nam podano, zdałem Duponte’owi relację z przygód swych więziennych oraz jak stamtąd zbiegłszy, natknąłem się potem na Bonjour i szubrawców. A po obfitym posiłku wspólnie udaliśmy się do jego pokoi.
– Trzeba mi szczegółowo przedstawić w sądzie sprawę śmierci Edgara – oświadczyłem. – Wykazać, iż to nie mrzonki były… Że się kierowałem rozumem. To jeszcze mi pozostało i nic ponad.
Duponte popatrzył na mnie z ciekawością.
– I co pan wykazać pragniesz, monsieur?
– Tyś wcale nie zamierzał rozwikłać mej zagadki, prawda? – zapytałem smutnie. – To był taki fortel… Bo przewidziałeś, monsieur, że świat uzna cię niebawem za ofiarę zbrodni w moim mieście. Tobie się anons Barona w prasie paryskiej zamieszczony objawił jako zguba. Jego, oczywiście. Wiedziałeś w samej rzeczy aż nadto dobrze, jak się wycofać z życia publicznego, jak przestać istnieć. Dlatego tak cię zachwycił pomysł Barona, aby do „Glen Elizy” ściągnąć portrecistę Von Dantkera… Wszak tym sposobem Baron mógł cię naśladować idealnie. Dom opuszczałeś tylko nocą, by mu ułatwić, co zamierzył. Ażeby cię nikt już nigdy nie brał za pierwowzór bohatera przez geniusza stworzonego.
Nie patrząc na mnie przy ostatniej frazie, Duponte głową skinął.
– Gdyśmy się, monsieur Clark, poznali, gniew mój wiecznie budziłeś, chcąc mnie postrzegać jako wzór postaci Dupina. Później jednak zrozumiałem, że jedynie poprzez lekturę dzieł Poego, jak i obserwację ciebie dojdę, czemu ty i wielu innych tak mnie właśnie widzieć pragniecie. Dupin prawdziwy nie istnieje i to się już nie zmieni! – wyrzekł to dziwnym tonem, na poły z ulgą i ze zgrozą jakby. Z ulgą, bo już nie ciążyło na nim piętno mistrza racjomaginacji. Z lękiem, bo nagle musiał oto być kimś innym zgoła.
Chciałem mu objawić gorzką prawdę. „Tyś nie Dupin! – rzekłbym. – Nigdy nim nie byłeś. Człowiek taki nigdy nie żył; Dupin – imaginacją”. Dlatego może właśnie tak mi zależało, aby go odnaleźć znowu. By poczuł razem ze mną ranę po owej stracie. By czegoś go pozbawiając, jeszcze go utwierdzić w samotności…
Lecz nie rzekłem słowa.
Przypomniała mi się przestroga Bensona, iż człowiek nadwrażliwy ulec może iluzji bytowania w pismach Edgara Poe. Może więc Duponte, mój towarzysz, uznał kiedyś, że będąc cząstką wyobraźni Poego, bytuje w opowieściach o Dupinie. A przecież w realności podobnej kreacji poety silniej istniał znacznie, niż kto inny – czy zatem nie prawdziwie ucieleśniał ową postać literacką…? Jakież to miało znaczenie: sprawcą jest czy też skutkiem?
– Dokąd? – zapytałem. – Gdzie się pan wybiera? Duponte, zamiast odpowiedzieć, tak odparł mi w zadumie:
– Na podziw zasługujesz, monsieur.
Podniosło mnie to na duchu, tak że poprosiłem, aby myśl rozwinął.
– Są tacy ludzie, rozumiesz, co się nie ugną żadną miarą. I chociaż to konieczne, nigdy nie zrezygnują… Do chwili obecnej, tutaj czy w Paryżu, tego się trzymałem, wiesz pan… Zaś monsieur Poe to nawet do dnia śmierci. Tyś dawno mógł się wycofać, a tego nie uczyniłeś… – Duponte urwał. – No, a co zeznasz w sądzie?
– Prawdę całą. Podam odkrycia Barona związane ze śmiercią Poego. A publiczność mi uwierzy, monsieur Duponte.
– Niewątpliwie. I wygrasz sprawę?
– Owszem. Za prawdę rzecz uznają z braku innych świadectw. Zaiste, nie ma już dla mnie innej drogi.
– A Poe?
– No cóż, zapewne tak się to ma właśnie zamknąć – wyszeptałem.
– Tak też by się do kwestii odniósł prawnik, nie inaczej – z tajemniczym uśmiechem podsumował Duponte.
Tu nadszedł portier, by rozliczyć bagaż diuka… Duponte zaczął mu udzielać wskazówek rozmaitych, ja zaś – kapelusz wziąwszy – prędko się pożegnałem. W holu, oglądając się za nim jeszcze dla pamięci, ujrzałem, jak gestem objaśnia, gdzie przesłać należy pewne nieporęczne przyrządy do badań z zakresu geologii. Liczyłem, że się obróci, aby mi przypomnieć, iż nie mam do czynienia z człowiekiem zwykłym, zakrzyknie obelżywie: „Durniu” czy też „Ośle!”…
– Nigdy ciebie, diuku, nie zapomnę – rzekłem sobie cicho i się ukłoniłem.
34
Oto nadszedł wreszcie dzień, gdy miałem stanąć na miejscu dla świadka i zeznać całą prawdę o śmierci Edgara Poe, przedstawiając dowody wiarygodne, iż działania uznane za wytwór fantazji to w istocie ze wszech miar racjonalne, zwyczajne i sukcesem zwieńczone moje przedsięwzięcie. Peter z oddaniem pomagał mi od rozpoczęcia procesu, tak że nareszcie mogliśmy stawić czoło prawnym naszym przeciwnikom, którzy mieli po swej stronie znakomitą większość społeczeństwa. Adwokat przeciwko nam występujący miał w zwyczaju rykiem niby lwim zjednywać sobie członków ławy przysięgłych. Peter uznał, iż moja prezentacja będzie konieczna, abyśmy zwyciężyli.