Jeśli chodzi o trzeci wyjątek, gdzie opisano okoliczność zaistniałą w pobliżu, jeśli się nie mylę, lokalu wyborczego na rogu Lombard Street i High Street… Przeczytaj pan raz jeszcze wszystko szczegółowo. Kto wie, być może sam Poe, nikt inny, wyczerpany zgiełkiem owego dnia i pogodą, snu choćby chwili nie zaznawszy, zmorzony chorobą, w konsternacji strasznej rzucać zaczął kamieniami w złoczyńców domniemanych czy prawdziwych, łotrów i drani wszelkiej maści, co wylegli wówczas na ulice. Nieistotne doprawdy, celem był on czy celował, czy może absolutnie nic wspólnego nie miał z incydentem. Wiemy natomiast z pewnością, iż owładnięty strachem mógł reagować różnie na szaleństwa spotykane wszędzie owego dnia. Lokal wyborczy, który Baron widzi jako gniazdo zbójców, Poemu, całkiem możliwe, wydał się ostoją normalności… Wszedł tam w nadziei na wsparcie, no ale się przeliczył… Tu koło, monsieur, zataczamy, wiedząc, co się z Poem działo od zejścia na ląd do chwili, gdy Snodgrass „pomocy” mu udzielił.
– A to, co wołał w szpitalu… – przerwałem Duponte’owi. – Mają krzyki owe nam wskazywać, iż Henry Reynolds, cieśla, który przy wyborach służył, gdzie Poego znaleziono, był z nim powiązany czy coś może wiedział?
Duponte’a wyraźnie rozbawiło me pytanie.
– Nie tak pan sądzisz, prawda?
– Nie mam wszak powodu wykluczać takiej ewentualności, jeżeli o to ci chodzi, monsieur Clark. Innym się pewno zdaje, iż przeniknąć umieją niezwykłość umysłu poety – co niepodobieństwem jest nawet dla geniusza. Skoro zaś dokonać tego pragniesz, czytaj jego wiersze oraz opowieści, a stamtąd wydobędziesz osobliwość jego całą; wszystko, co wbrew jego woli, po drodze, że tak powiem, ulega zniekształceniom. Chcąc jednak zgłębić fazy kolejne jego pożegnania z łez padołem, musisz się pogodzić z tym, co w nim jest zwykłe. W nim, w każdym oraz w rzeczach wokół, które geniusz jego zakłócają. Tam właśnie, monsieur Clark, szukać powinieneś odpowiedzi.
To, że Poe godzinami przed swym zejściem wołał: „Reynolds”, jest dla nas w samej rzeczy nieistotne, jeśli zgłębić próbujemy, jak on umarł. Poe, czego dowieść nietrudno, nie był wtedy w pełni władz umysłowych. To zaś, że Baron i inni skupiają się na owej przesłance, wskazuje li tylko powszechne niezrozumienie meandrów człowieczej myśli. Poe w osamotnieniu ginie, pamiętajmy. Owszem, może i kogoś wołał. I może ostatnie z imion, które zasłyszeć zdołał, być może nawet nazwisko owego cieśli, co nas nawiedził w twym salonie… A może też imię człowieka, którego udział w sprawie niebezpiecznej ostatnich lat dla nas tak groźny, że lepiej go nie nadmieniać. Wysoce prawdopodobne jednak, iż ma ono coś wspólnego z okolicznością jego śmierci na tyle odległą, że poznać jej nam nie wolno nigdy, bo Poe zapewne – jak każdy człowiek w potrzasku – myślał, jak się z pułapki wyrwać, a nie – o pułapce samej. Nie o śmierci, co się zbliża, ale o życiu przeszłym.
I teraz pan rozumiesz. Wszystko to, co czynił od przyjazdu tutaj z Richmond, stanowiło ucieczkę jego przed Baltimore – przed bezdomnością. To miasto niegdyś do niego należało, ziemią było jego przodków, miejscem urodzenia żony i uwielbianej teściowej, którą nazwał Muddy, domu tu jednak nie miał więcej…
Dotarłem do domu – co wszak już nie mym domem -
wszystko zeń uleciało, z czego był stworzony.
Duponte widocznie był gotów w zapomnieniu dalsze wersy recytować, ale się powstrzymał.
– Nie, tu nie miał domu. Nie w Baltimore, gdzie nie miał do swych krewnych dosyć zaufania, żeby ich powiadomić o swoim przyjeździe… Ci zaś po śmierci jego poczuli się tak zawstydzeni, że przez milczenie swoje w owej kwestii podejrzenia budzą… I domem nie był Poemu także Nowy Jork, gdzie żonę swą pochował i skąd się wybierał uciec już na zawsze. Ani też nie Richmond, gdzie małżeństwo z ukochaną z lat dziecinnych pozostało tylko w sferze marzeń, a wspomnienia bolesne pożegnania matki i przybranych rodziców nadal powracały, stale… I wreszcie – nie Filadelfia, gdzie swego czasu mieszkał oraz pisał, gdzie został zmuszony się posłużyć obcym nazwiskiem, w obawie, iż doń nie dotrze list od krewnej, która mu ciągle bliska była, gdzie nawet drogą kolejową dotrzeć okazało się niemożliwe.
Tak to się przedstawia mapa ostatecznej tułaczki Poego. Z Richmond chciał jechać do Nowego Jorku, z Baltimore zaś do Filadelfii. Istotne, iż w czterech owych miastach niegdyś zamieszkiwał. Gdyby w jego izbie szpitalnej stanęło i czterech ludzi o nazwisku Reynolds, i tak ów jego Reynolds – człowiek czy złuda tylko – wciąż byłby dlań odległy, pozostając obiektem jego tęsknot. Mimo to nic nam nie wskazuje, gdy chodzi o okoliczność zgonu poety – już na wieki będzie wyłącznie jego tajemnicą, a zatem niezmiennie stanowi najgłówniejszy i najbardziej zagadkowy szczegół w naszej sprawie.
Czterdzieści minut później, gdy się okazało, iż drzwi na salę sądową zamknięte są od środka – nastąpiło znowu wielkie poruszenie. Potem ktoś stwierdził, iż mi chyba brakuje piątej klepki, żeby się, wziąwszy pod uwagę sytuację, wymiarowi sprawiedliwości tak narażać. (Dodam, iż sędzia wpadł w gniew z powodu mego postępku). Lecz kiedyśmy usłyszeli łomot w drzwi potworny – rozmowa nasza bynajmniej jeszcze się nie zamknęła. Dopiero po ujawnieniu mi kilku danych dodatkowych Duponte – patrząc w stronę wejścia – zwrócił się do mnie w te słowa:
– Wszystko, cośmy tu rzekli – oświadczył – możesz pan przed sądem zeznać. Nie stracisz ani dóbr swych materialnych, ani też „Glen Elizy” ci nie odbiorą. Prostacy większości faktów i tak pojąć nie zdołają, ale się nie obawiaj, bo im to wystarczy.
– Nie mam na tyle fantazji, by sobie przypisywać te idee, nie jestem też dość przebiegły, by jako odkrycie Barona je przedstawić. Ja muszę, monsieur Duponte, o tobie im powiedzieć, o twoim geniuszu, nie inaczej. Tylko że wtedy tamtym na powrót drogę ku tobie wskażę, a jeśli cię oni wyśledzą…
– Mówić pan możesz, co zapragnie dusza – przerwał mi detektyw, głową znak mi dając, iż w pełni ma świadomość, z czym to się dla niego wiązać może.
– Monsieur Duponte… – zacząłem z wdzięcznością.
Przez szyby widziałem tłum – jak się otwarcia drzwi domaga niecierpliwie. Pewnie mnie widok ten jak gdyby zahipnotyzował, bo gdy nareszcie drzwi zostały uchylone, w morzu ludzi straciłem z oczu Duponte’a. Zbliżywszy się, Peter odciągnął mnie na stronę.
– Któż… ten jegomość z tobą? – spytał. Nie odpowiedziałem.
– To on sam, Auguste Duponte, słusznie myślę? Zaprzeczyłem, acz niezbyt przekonująco.
– Quentin, to przecież on! – rzekł Peter, nie kryjąc entuzjazmu. – A więc ci powiedział! Wszystko, co wiedzieć musisz, aby odsłonić sekret! I żeby się uwolnić od wszelkich zarzutów! Cud! Cud prawdziwy, Quentin!!!
Tu mu przytaknąłem. Gdy mnie prowadzono na miejsce dla świadków, Peter uśmiechał się szeroko. Sędzia zaś, przeprosiwszy zgromadzonych, iż pauza nastąpiła w przesłuchaniu, udzielił mi nagany za drzwi zamknięcie, jak również zapewnił, że włóczęga przed gmachem został rozbrojony, i zwrócił się do mnie znowu, abym podjął swą wypowiedź.