Выбрать главу

Ekonomika emocji należała do mocnych punktów osobowości Ridcully’ego. Był pod wrażeniem. Był zafascynowany. Był nawet trochę wstrząśnięty, kiedy to coś wylądowało w środku grupy magów i wywołało zadziwiające zjawisko pionowej akceleracji dziekana. Ale nie był przestraszony, ponieważ brakowało mu wyobraźni.

— Wielkie nieba! — odezwał się jakiś mag.

Nadrektor uniósł głowę.

— Tak, kwestorze?

— To ta książka, Mustrum, którą pożyczył mi dziekan. O małpach.

— Doprawdy?

— Jest wręcz fascynująca — zapewnił kwestor, obecnie w środkowej części swego cyklu psychicznego, a zatem mniej więcej na właściwej planecie, choćby i odizolowany pięcioma milami umysłowej waty. — To prawda, co mówił. Piszą tutaj, że dorosły samiec orangutana nie ma żadnych tworów skórnych, chyba że jest samcem dominującym.

— I to jest takie fascynujące?

— No tak, bo przecież on ich nie ma. Zastanawiam się dlaczego. Trudno chyba zaprzeczyć, że dominuje w bibliotece.

— Rzeczywiście — zgodził się pierwszy prymus — ale wie też, że jest magiem. A w takim razie nie dominuje w całym uniwersytecie.

Każdy mag, gdy już wypowiedź trafiła mu do wyobraźni, spoglądał z uśmiechem na nadrektora.

— Przestańcie się tak gapić na moje policzki! — krzyknął Ridcully. — Ja nad nikim nie dominuję!

— Ja tylko…

— Więc lepiej się zaniknijcie, bo będą kłopoty!

— Powinieneś przeczytać — poradził kwestor, wciąż przebywający w szczęśliwej dolinie pigułek z suszonej żaby. — To niezwykłe, czego można się z niej dowiedzieć.

— Co takiego? — zainteresował się dziekan.

— Na przykład… jak pokazywać ludziom pośladki?

— Nie, dziekanie — poprawił go pierwszy prymus. — To robią pawiany.

— Przepraszam bardzo, ale chyba raczej gibony — zauważył kierownik studiów nieokreślonych.

— Nie. Gibony to te, co wrzeszczą. Jeśli ktoś chce zobaczyć pośladki, powinien szukać pawianów.

— Mnie nigdy nie pokazywał — stwierdził nadrektor.

— No nie, tego by nie zrobił — uznał głos z kandelabru. — W końcu jest pan dominującym samcem i w ogóle.

— Dziekanie, złaź tu natychmiast!

— Chyba się zaplątałem, Mustrum. Świeca mnie trzyma.

— Ha!

Rincewind pokręcił głową i odszedł. Z pewnością zaszły tu spore zmiany od czasu, kiedy ostatni raz przebywał na Niewidocznym Uniwersytecie. A skoro już o tym mowa, nie był pewien, jak dawno to było.

Nigdy nie prosił o ekscytujące życie. Tym, co naprawdę lubił, czego przy każdej okazji poszukiwał, była nuda. Kłopot z nudą jednak polegał na tym, że miała tendencję do wybuchania człowiekowi w twarz. Kiedy już wierzył, że ją osiągnął, nagle zostawał wmieszany w coś, co inni — bezmyślne, nieodpowiedzialne osoby — nazwaliby pewnie przygodą. Rincewind musiał wtedy odwiedzać dalekie krainy i spotykać barwnych ludzi, choć nie na długo, bo zwykle wtedy uciekał. Widział kreację wszechświata, choć nie miał wtedy najlepszego miejsca, odwiedził piekło i tamten świat. Bywał chwytany, więziony, ratowany, gubiony i wyrzucany na brzeg, czasami wszystko to jednego dnia.

Przygoda! Ludzie mówili o niej, jakby była czymś wartym wysiłku, a nie mieszaniną marnego jedzenia, niewyspania i dziwnych osób, z niewyjaśnionych powodów próbujących wbijać w kawałki Rincewinda różne ostre przedmioty.

Sądził, że jego zasadniczym problemem jest fakt, że cierpiał z powodu karmy wyprzedzającej. Jeśli się choćby zapowiadało, że coś miłego zdarzy mu się w bliskiej przyszłości, coś złego musiało się zdarzyć już teraz. I działo się aż do chwili, kiedy to dobre powinno już nastąpić, więc tak naprawdę nigdy go nie doświadczał. Całkiem jakby jeszcze przed posiłkiem dostawał z przejedzenia ataku niestrawności tak straszliwej, że nigdy nie udawało mu się potem nic zjeść.

Gdzieś na świecie, jak podejrzewał, żył człowiek siedzący na drugim końcu huśtawki, ktoś w rodzaju lustrzanego Rincewinda, którego życie składało się z samych cudownych wydarzeń. Miał nadzieję, że spotka kiedyś tego człowieka, najlepiej trzymając w ręku solidny kij.

Teraz ci tutaj paplali o wysłaniu go na Kontynent Przeciwwagi. Słyszał, że życie tam jest nudne… a nade wszystko pragnął nudy.

Naprawdę podobało mu się na wyspie. Lubił Kokosowe Niespodzianki. Rozbijał orzech kokosowy, a tam w środku — coś podobnego! — był kokos. Takie niespodzianki odpowiadały mu najbardziej.

Otworzył drzwi.

Pomieszczenie za nimi było kiedyś jego pokojem. Panował tu straszny bałagan. Pod ścianą stała duża, odrapana komoda, i to właściwie wszystko, jeśli chodzi o prawdziwe meble. Chyba że ktoś chciałby poszerzyć znaczenie tego słowa tak, by obejmowało wiklinowy fotel bez siedzenia i na trzech nogach, i materac, tak pełen życia zamieszkującego zwykle materace, że czasami przesuwał się wolno po podłodze i zderzał z innymi przedmiotami. Pozostałą część zajmowały rozmaite śmieci ściągnięte tutaj z ulicy: stare skrzynki, kawałki desek, worki…

Rincewind poczuł nagły ucisk w krtani. Niczego tu nie zmienili od dnia, kiedy stąd odszedł.

Otworzył komodę i szperał w nawiedzanej przez mole ciemności, aż jego poszukująca dłoń natrafiła na…

…ucho…

…umocowane do krasnoluda.

— Au!

— Co robisz w mojej komodzie? — zapytał Rincewind.

— Komoda? Zaraz… Jak to? To nie jest magiczne Królestwo Radosności? — zdumiał się krasnolud, starając się nie okazywać zakłopotania.

— Nie, a te buty, które trzymasz, nie są złotymi klejnotami królowej wróżek — odparł Rincewind, wyrywając je złodziejowi. — To nie jest różdżka niewidzialności ani cudowne skarpety wielkiego Zrzędonosa, ale to jest mój but…

— Au!

— I trzymaj się z daleka od mojego pokoju!

Krasnolud podbiegł do drzwi i zatrzymał się, choć tylko na moment. Akurat tyle, żeby krzyknąć:

— Mam kartę Gildii Złodziei! I nie powinieneś bić krasnoludów! To gatunkizm!

— I dobrze — odparł Rincewind, wyjmując dalsze elementy ubrania.

Znalazł zapasową szatę i włożył ją na siebie. Tu i tam mole ćwiczyły na niej sztukę koronkarstwa, a większa część czerwonego koloru wyblakła do odcieni brązu i pomarańczu, ale z ulgą się przekonał, że wciąż jest odpowiednia dla maga. Trudno być imponującym użytkownikiem magii z gołymi kolanami.

Lekkie kroki zabrzmiały mu za plecami i ucichły. Odwrócił się.

— Otwórz.

Bagaż posłusznie uchylił wieko. W teorii powinien być pełen rekina; w rzeczywistości zawierał same orzechy kokosowe. Rincewind wyrzucił je na podłogę i włożył do kufra resztę swoich rzeczy.

— Zamknij.

Wieko się zatrzasnęło.

— A teraz idź do kuchni i przynieś mi ziemniaków.

Kufer wykonał skomplikowany wielonożny zwrot i podreptał na korytarz. Rincewind ruszył za nim, ale skierował się do gabinetu nadrektora. Za sobą słyszał kłócących się wciąż magów.

Przez długie lata na Niewidocznym Uniwersytecie zdążył dobrze poznać ten gabinet. Na ogół bywał tutaj, by odpowiedzieć na trudne pytania typu: „Jak ktokolwiek może dostać negatywną ocenę z podstaw ogniotwórstwa?”. Długie i ciężkie chwile spędzał wpatrzony w instalacje, a ludzie prawili mu kazania.

W gabinecie także nastąpiły zmiany. Zniknęły alembiki i bulgoczące kolby, tradycyjne rekwizyty magii. Poczesne miejsce zajmował pełnowymiarowy stół bilardowy, na którym nadrektor składał papiery, aż nie było już miejsca na kolejne i nigdzie nawet nie prześwitywało zielone sukno. Ridcully zakładał, że coś, o czym ludzie mieli czas napisać, nie może być ważne.