— Znaczy jak?
— …by przez moment obserwować wybuchową dekorporację.
— Zaraz!
— Wszyscy znamy metodę wykorzystania zaklęcia jako osi, znaczy tak, że nie przemieszcza się jednego obiektu, ale po prostu zamienia pozycję dwóch obiektów o zbliżonej masie. Moim celem dzisiaj jest, no, jest wykazanie, że dzięki nadaniu obiektowi…
— Mnie?
— …odpowiedniego momentu obrotowego i maksymalnej prędkości od samego startu, uzyskujemy praktycznie pewność…
— Praktycznie?
— …by utrzymać go w całości na dystansach do, hm, do sześciu tysięcy mil…
— Do?
— …z dokładnością do dziesięciu procent…
— Dziesięciu?
— Jeśli więc… przepraszam, dziekanie, czy mógłby pan przestać kapać woskiem? Jeśli zajmiecie pozycje, które zaznaczyłem na podłodze…
Rincewind spojrzał tęsknie na drzwi. Dla doświadczonego tchórza odległość była doprawdy znikoma. Mógłby zwyczajnie stąd wybiec, a oni… oni by…
Co by zrobili? Mogliby po prostu odebrać mu kapelusz i nie pozwolić, by kiedykolwiek wrócił na Niewidoczny Uniwersytet. Jeśli się chwilę zastanowić, to gdyby za trudno było go znaleźć, pewnie nawet by się nie przejmowali tym przybijaniem do mostu.
I na tym polegał problem. Nie zginąłby, ale też nie byłby magiem. A przecież, myślał, podczas gdy magowie dreptali na swoje miejsca i przykręcali gałki na czubkach lasek, nie uważać siebie za maga to jakby umrzeć.
Rozpoczęło się zaklęcie.
Szewc Rincewind? Żebrak Rincewind? Złodziej Rincewind? Właściwie wszystko oprócz trupa Rincewinda wymagało szkolenia lub zdolności, których nie posiadał.
Nie nadawał się do niczego innego. Magia była jedyną ucieczką. Właściwie w magii też sobie nie radził, ale przynajmniej nie radził sobie definitywnie. Zawsze uważał, że ma prawo do roli maga w taki sam sposób, jak zero do roli liczby. Nie można zajmować się poważną matematyką bez zera, które właściwie nie jest żadną liczbą, ale gdyby je zabrać, mnóstwo większych liczb zostałoby w bardzo głupiej sytuacji. Ta niejasna myśl rozgrzewała go w czasie tych okazjonalnych przebudzeń około trzeciej nad ranem, kiedy oceniał swoje życie i stwierdzał, że waży mniej niż obłoczek ciepłego wodoru. Owszem, prawdopodobnie rzeczywiście kilka razy ocalił świat, ale na ogół działo się to przypadkiem, kiedy starał się robić coś innego. I prawie na pewno nie uzyskał za to żadnych punktów karmicznych. Takie rzeczy liczyły się chyba tylko wtedy, kiedy człowiek przystępował do nich, myśląc, najlepiej głośno: „Tam u licha, demonicznie odpowiednia chwila, żeby ocalić świat, i nie ma co się zastanawiać”, a nie: „O szlag, tym razem naprawdę chyba zginę!”.
Zaklęcie się rozwijało.
I chyba rozwijało się nie najlepiej.
— No dalej, chłopcy! — zawołał Ridcully. — Przyłóżcie się trochę! — Jesteście pewni, że to… to… to tylko coś małego? — upewnił się zlany potem dziekan.
— Wygląda jak… taczki — mruknął wykładowca run współczesnych.
Gałka na czubku laski nadrektora zaczęła dymić.
— Patrzcie tylko, jakiej magii ja używam! — krzyknął Ridcully. — Co się dzieje, panie Stibbons?
— Tego… Oczywiście, rozmiar to nie to samo co masa…
I wtedy — tak jak zwykle, kiedy sporego wysiłku wymaga otworzenie zacinających się drzwi, a przewrócenie się jak długi na ich progu idzie już całkiem łatwo — zaklęcie zaskoczyło.
Myślak miał potem nadzieję, że to, co zobaczył, było tylko złudzeniem. Z pewnością nikt normalnie nie rozciąga się nagle na dwanaście stóp wzrostu, a potem nie kurczy do zwykłego kształtu tak szybko, że buty trafiają pod brodę.
Rozległ się jeszcze krótko okrzyk „oooooooożżżżeeeee…”, który urwał się nagle. Prawdopodobnie tym lepiej.
Jakie wrażenia odnosił Rincewind na Kontynencie Przeciwwagi?
Najpierw — zimno.
Potem kolejno, w porządku określanym przez kierunek lotu: zaskoczony człowiek z mieczem, drugi człowiek z mieczem, trzeci człowiek, który upuścił swój miecz i próbował uciekać, jeszcze dwaj ludzie, którzy byli mniej czujni i w ogóle go nie zauważyli, niewysokie drzewo, jakieś dwadzieścia sążni karłowatych krzewów, zaspa, większa zaspa, parę głazów oraz jeszcze jedna, zdecydowanie ostatnia zaspa.
— Odleciał. — Ridcully spojrzał na Myślaka Stibbonsa. — Ale czy coś nie powinno zjawić się zamiast niego?
— Nie jestem pewien, czy przeskok jest natychmiastowy.
— Trzeba wziąć pod uwagę czas przelotu przez okultystyczne wymiary?
— Coś w tym rodzaju. Według HEX-a oczekiwanie może trwać do kilku…
Z głośnym puknięciem coś pojawiło się nagle w ośmiokącie — dokładnie w miejscu, gdzie wcześniej stał Rincewind. I przetoczyło się o parę cali.
Miało cztery nieduże kółka, jak wózek. A raczej nie były to prawdziwe, przyzwoite kółka, tylko dyski — takie, jakie mocuje się do czegoś ciężkiego na nieczęste okazje, kiedy trzeba to coś przesunąć.
Powyżej kółek obiekt stawał się bardziej interesujący.
Miał z boku duży, okrągły cylinder, trochę podobny do beczki. W jego konstrukcję włożono sporo wysiłku; poświęcono znaczną ilość mosiądzu, by upodobnić obiekt do bardzo dużego i grubego psa z otwartym pyskiem. Mniej rzucającą się w oczy cechą był wetknięty z boku kawałek sznurka, który dymił i syczał, ponieważ się palił.
Obiekt nie zachowywał się groźnie. Po prostu tkwił w miejscu, a dymiący sznurek stawał się z wolna coraz krótszy.
Magowie otoczyli przybysza.
— Wygląda na ciężki — stwierdził wykładowca run współczesnych.
— Statua psa z wielkim pyskiem. Nic ciekawego — ocenił kierownik studiów nieokreślonych.
— Pokojowego psa w dodatku — mruknął Ridcully.
— Poświęcili mu sporo pracy — zauważył dziekan. — Nie rozumiem, dlaczego ktoś próbował go podpalić.
Ridcully zajrzał do szerokiej rury.
— Tu jest jakaś duża kula — oznajmił głucho. — Niech ktoś mi poda laskę albo coś. Sprawdzę, czy uda się ją wydostać.
Myślak wpatrywał się w płonący sznurek.
— Tego… — zaczął niepewnie. — Ja, no… uważam, że powinniśmy się odsunąć, nadrektorze. Właśnie. Trzeba się odsunąć, tak, odsunąć się kawałek.
— Ach tak? Doprawdy? Koniec z procedurą badawczą? — rzucił ironicznie Ridcully. — Nie przeszkadzają panu zabawy z kółkami zębatymi i mrówkami, ale kiedy trzeba naprawdę sprawdzić, jak coś działa i…
— Samemu ubrudzić ręce — podpowiedział wykładowca run współczesnych.
— …tak, samemu ubrudzić ręce, jakoś się pan wycofuje.
— Nie o to chodzi, nadrektorze — zapewnił Myślak. — Sądzę tylko, że to może być niebezpieczne.
— Chyba ją obluzowałem — oświadczył Ridcully, grzebiąc w otworze rury. — Podejdźcie, panowie, i przechylcie to trochę…
Myślak cofnął się o kilka kroków.
— Ja naprawdę nie myślę…
— Nie myśli pan, tak? Nazywa pan siebie magiem, ale pan nie myśli? A niech to! Laska mi się zaklinowała! Tak się kończy słuchanie pana, panie Stibbons, kiedy człowiek powinien uważać.
Myślak usłyszał jakieś stuki za sobą. Bibliotekarz, którego zwierzęcy instynkt ostrzegał przed niebezpieczeństwem, a ludzki przed kłopotami, przewrócił stolik i teraz wyglądał zza niego ostrożnie. Na głowę włożył kociołek, a jeden z uchwytów wsunął pod brodę jak pasek hełmu.