— Naprawdę myślę, nadrektorze, że…
— Aha, teraz znowu pan myśli? A kto powiedział, że myślenie należy do pańskich obowiązków? Au! Teraz złapało mi palce, niech to demony!
Myślak zebrał się na odwagę.
— Myślę… że to może być rodzaj fajerwerków, nadrektorze.
Magowie równocześnie spojrzeli na skwierczący sznurek.
— Znaczy… kolorowe światła, gwiazdy i takie rzeczy? — upewnił się Ridcully.
— Możliwe, nadrektorze.
— Musieli planować niezłe pokazy. Najwyraźniej bardzo lubią fajerwerki w tym Imperium Agatejskim. — Ridcully mówił tonem człowieka, do którego bardzo powoli dociera świadomość, że chyba właśnie zrobił coś bardzo nierozsądnego.
— Czy chce pan, żebym zgasił ten sznurek, nadrektorze? — zapytał Myślak.
— Tak, drogi chłopcze. Dlaczegóż by nie? Niezły pomysł. Widzę, że myślisz.
Myślak podszedł i zgasił płomyk palcami.
— Mam nadzieję, że niczego nie zepsuliśmy — mruknął.
Rincewind otworzył oczy.
To nie była chłodna pościel. Owszem, była biała i była zimna, ale brakowało jej innych zasadniczych cech pościelowatości. Nadrabiała to potężną ilością śnieżystości.
I bruzdą. Długą bruzdą.
Chwileczkę… Pamiętał wrażenie ruchu. Niejasno przypominał też sobie coś małego, ale z wyglądu bardzo ciężkiego, co przeleciało ze świstem w przeciwnym kierunku. A potem był już tutaj; nadleciał z taką prędkością, że stopy pozostawiły w śniegu tę…
…bruzdę. Tak, bruzdę, pomyślał z beztroską kogoś, kto właśnie doznał lekkiego wstrząsu. I tych ludzi, co leżą dookoła i stękają.
Wyglądali jednak na takich, co kiedy tylko przestaną czołgać się w śniegu i stękać, wyjmą miecze, które mieli przy sobie, po czym ze szczególną uwagą zajmą się ważnymi kawałkami.
Wstał nieco chwiejnie. Właściwie nie miał dokąd uciekać. Wokół rozciągała się tylko rozległa, zaśnieżona równina otoczona łańcuchem gór.
Żołnierze stanowczo wyglądali już na bardziej przytomnych. Rincewind westchnął. Kilka godzin temu siedział na rozgrzanej plaży, a młode kobiety miały mu właśnie ofiarować ziemniaki[13]. Potem nagle znalazł się na tym wietrznym, chłodnym pustkowiu z grupą potężnych mężczyzn, którzy zaraz ofiarują mu przemoc.
Zauważył, że podeszwy jego butów ciągle parują.
I wtedy ktoś zawołał:
— Ej, ty! Czy jesteś…jesteś tym, no… jakże mu było… Rincewind, tak?
Rincewind obejrzał się.
Za nim stał bardzo stary człowiek. Mimo ostrego wiatru nie miał na sobie nic prócz skórzanej przepaski biodrowej i splątanej brody tak długiej, że przepaska nie była właściwie potrzebna, w każdym razie z punktu widzenia przyzwoitości. Nogi z zimna nabrały sinoniebieskiej barwy, a nos poczerwieniał od wiatru, co dawało mu wygląd ogólnie patriotyczny dla kogoś, kto pochodzi z odpowiedniego kraju. Nosił opaskę na oku, ale o wiele bardziej zwracały uwagę jego zęby. Skrzyły się.
— Nie stój tak i nie gap się jak wielka gapa! Zdejmij ze mnie to draństwo!
Kostki i przeguby skuwały mu ciężkie kajdany; łańcuch prowadził do grupy jednakowo ubranych ludzi, którzy zbici w ciasną grupkę obserwowali Rincewinda ze zgrozą.
— Ha… myślą, że jesteś jakimś demonem — zaśmiał się starzec. — Ale ja tam od razu poznam maga! Ten drań, co tam leży, trzyma klucze. Przykop mu porządnie.
Rincewind zrobił kilka ostrożnych kroków w stronę nieruchomego strażnika i zerwał mu z pasa pęk kluczy.
— Dobrze — pochwalił go staruszek. — Rzuć mi je. A potem gdzieś się schowaj.
— Czemu?
— Bo chyba nie chcesz być cały zachlapany krwią.
— Przecież nie masz żadnej broni i jesteś tylko jeden, a oni mają wielkie miecze i jest ich pięciu!
— Wiem — zgodził się staruszek, z profesjonalną starannością owijając pięść łańcuchem. — To nierówna walka, ale nie mogę czekać tu przez cały dzień.
Uśmiechnął się.
Klejnoty błysnęły w porannym słońcu. Każdy ząb w szczęce starca był diamentowy. A Rincewind znał tylko jednego człowieka, który miał dość odwagi, bo nosić zęby trolli.
— Cohen Barbarzyńca? Tutaj?
— Ciii! Ingconitar! A teraz chowaj się, przecież mówiłem. — Błysnął zębami w stronę strażników, którzy powrócili już do pionu. — Chodźcie, chłopaki. W końcu jest was pięciu. A ja mam już swoje lata. Mru-mru, mru-mru, oj, moja noga, ekcetra…
Trzeba przyznać strażnikom, że zawahali się. Sądząc po ich twarzach, raczej nie z powodu tego, że jest coś nagannego w ataku pięciu dobrze zbudowanych i ciężko uzbrojonych mężczyzn na jednego kruchego staruszka. Mogło chodzić o to, że w tym kruchym staruszku było coś niezwykłego — choćby to, jak uśmiechał się mimo nieuchronnej zguby.
— No, chodźcie wreszcie — rzucił Cohen.
Żołnierze zbliżyli się trochę; każdy czekał, aż któryś z kolegów wykona pierwszy ruch.
Cohen podszedł o kilka kroków i ze znużeniem machnął ręką.
— No nie — powiedział. — Wstyd mi się robi, słowo daję. Nie tak się atakuje; nie należy kręcić się dookoła jak banda kręćków. Kiedy kogoś się atakuje, koniecznie trzeba uwzględnić element… zaskoczenia…
Dziesięć sekund później zwrócił się do Rincewinda.
— Już dobrze, panie magu. Możesz otworzyć oczy.
Jeden strażnik wisiał głową w dół na drzewie, inny był tylko parą stóp sterczących ze śniegu, dwóch opierało się bezwładnie o głazy, a ostatni był… ogólnie rzecz biorąc, w pobliżu. Tu i tam. Włóczył się chyba po okolicy, bo wyglądał na rozwłóczonego.
Cohen w zadumie ssał własny nadgarstek.
— Temu ostatniemu już naprawdę niewiele brakowało, żeby mnie załatwić — przyznał. — Chyba się starzeję.
— Skąd się tu wzią… — Rincewind urwał nagle. Jeden pakiet ciekawości wyprzedził inny. — A ile właściwie masz lat?
— Czy wciąż mamy Stulecie Nietoperza?
— Tak.
— Och, sam nie wiem. Dziewięćdziesiąt? Może i dziewięćdziesiąt. Albo dziewięćdziesiąt pięć? — Cohen wygrzebał ze śniegu klucze i podszedł do grupy więźniów, jeszcze bardziej przerażonych niż dotąd. Rozpiął pierwsze kajdany i rzucił klucze oszołomionemu mężczyźnie.
— Zjeżdżajcie stąd wszyscy — poradził nie bez życzliwości. — I nie dajcie się więcej złapać.
Wrócił do Rincewinda.
— A ciebie co sprowadza do tej nory?
— No więc…
— To ciekawe — przerwał mu Cohen i tym zamknął temat. — Ale nie mogę tak z tobą gadać przez cały dzień. Mam robotę. Idziesz czy nie?
— Co?
— Jak tam chcesz.
Cohen obwiązał się w pasie łańcuchem i wsunął za niego dwa miecze.
— A przy okazji — powiedział jeszcze. — Co zrobiłeś ze Szczekającym Psem?
— Jakim psem?
— Zresztą to bez znaczenia.
Rincewind powlókł się za odchodzącym starcem. Nie dlatego, że czuł się bezpieczny w pobliżu Cohena Barbarzyńcy. Nikt nie czuł się bezpieczny, kiedy w pobliżu był Cohen Barbarzyńca. Proces starzenia się w jego wypadku przebiegał nietypowo. Cohen zawsze był barbarzyńskim bohaterem, ponieważ barbarzyńskie bohaterstwo to jedyne, co potrafił. A kiedy się zestarzał, zrobił się twardszy, jak dąb.
Lecz był człowiekiem znajomym, a zatem uspokajał. Tyle że znalazł się w niewłaściwym miejscu.
— Po tamtej stronie Ramtopów w moim fachu nie ma już przyszłości — tłumaczył Cohen, kiedy brnęli w śniegu. — Płoty i farmy, płoty i farmy… wszędzie. Zabijesz teraz smoka, a ludzie narzekają. I wiesz co? Wiesz, co mi się przydarzyło?