Posłaniec usiłował zagrzebać się w podłodze; postanowił, że prawda musi wystarczyć za szczerość.
— Tak! — pisnął.
Pan Hong ciął. Zabrzmiał syk, jakby spływającego jedwabiu, zaraz potem stuk i grzechot, jakby upadł orzech kokosowy, i brzęk zastawy. Posłaniec otworzył oczy. Skoncentrował się na regionie szyjnym, w obawie że najlżejszy ruch może drastycznie zmniejszyć mu wzrost. Różne historie opowiadano o mieczach pana Honga.
— Och, wstań już — polecił Hong.
Starannie wytarł ostrze i umieścił miecz na stojaku. Potem schylił się i spod szaty herbaciarki wyjął czarną buteleczkę.
Odkorkował; wylało się kilka kropli, które zasyczały, spadając na podłogę.
— Doprawdy — rzekł pan Hong — nie rozumiem, po co się męczą. — Podniósł wzrok, — Pan Tang lub pan McSweeney zapewne ukradli Szczekającego Psa, żeby zepsuć mi humor. Czy mag uciekł?
— Tak się wydaje, panie.
— To dobrze. Dopilnuj, żeby o mało co nie stała mu się krzywda. I przyślij nową herbaciarkę. Ale kogoś z głową na karku.
Jedno trzeba Cohenowi uczciwie przyznać. Jeśli nie miał powodu, żeby człowieka zabijać — na przykład takiego, że człowiek ten ma przy sobie dużą ilość skarbów albo znalazł się pomiędzy Cohenem, a miejscem, gdzie Cohen chce się dostać — był świetnym towarzyszem. Rincewind spotkał go już kilka razy, na ogół uciekając przed czymś.
Cohen nie męczył rozmówców pytaniami. Z jego punktu widzenia ludzie pojawiali się i ludzie znikali. Po pięciu latach przerwy mówił tylko: „O, to ty”. Nigdy nie dodawał: „Co słychać?”. Człowiek był żywy, mógł chodzić — to właściwie wszystko, co się liczy.
Po zejściu z gór zrobiło się o wiele cieplej. Ku uldze Rincewinda, zapasowy koń nie został zjedzony, ponieważ jakiś podobny do leoparda stwór zeskoczył z gałęzi drzewa i usiłował rozpruć Cohenowi brzuch.
Miał dość ostry smak.
Rincewind jadł już kiedyś konia. Przez lata nauczył się jeść wszystko, co nie uciekało mu z widelca. Ale i tak był mocno roztrzęsiony, nawet bez zjadania kogoś, kogo mógłby nazywać Kasztankiem.
— Jak cię złapali? — zapytał, gdy znowu ruszyli w drogę.
— Byłem zajęty.
— Cohen Barbarzyńca zbyt zajęty, by walczyć?
— Nie chciałem wystraszyć młodej damy. Nie mogłem się powstrzymać. Zszedłem do wioski, żeby posłuchać wieści, jedno doprowadziło do drugiego i zanim się obejrzałem, żołnierze byli już w całej okolicy, jak marna zbroja. A nie umiem za dobrze walczyć z rękami skutymi na plecach. Dowodził taki paskudny drań z gębą, której długo nie zapomnę. Zebrali nas pół tuzina, całą drogę kazali pchać tego Szczekającego Psa, potem przykuli do drzewa, a ktoś zapalił kawałek sznurka. Tamci schowali się za zaspą. Wtedy ty się zjawiłeś i go zniknąłeś.
— Wcale go nie zniknąłem. W każdym razie nie całkiem ja.
Cohen pochylił się w stronę Rincewinda.
— Myślę, że chyba wiem, co to było — powiedział i wyprostował się, wyraźnie z siebie zadowolony.
— Tak?
— Myślę, że to coś w rodzaju fajerwerków. Szaleją tu z fajerwerkami.
— Chodzi ci o takie coś, że zapala się niebieską papierową spłonkę i wtyka sobie do nosa?[14]
— Używają ich do odpędzania złych duchów. Bo tu jest mnóstwo złych duchów, rozumiesz. To przez te rzezie.
— Rzezie?
Rincewind zawsze słyszał, że Imperium Agatejskie jest spokojnym krajem. Cywilizowanym. Tutaj wynajdywali różne rzeczy. On sam, jak pamiętał, stał się instrumentem, za pośrednictwem którego w Ankh-Morpork pojawiło się sporo tutejszych urządzeń. Prostych, niewinnych urządzeń, takich jak zegarki działające na demony, pudełka malujące obrazki i dodatkowe szklane oczy, które można nosić na własnych i które pomagają lepiej widzieć, choć człowiek sam wtedy robi z siebie widowisko.
Powinno tu być nudno.
— Tak, prawdziwe rzezie — potwierdził Cohen. — Weźmy taki przykład: ludność jest trochę do tyłu z podatkami. Wybierasz jakieś miasto, gdzie mieszkańcy sprawiali kłopoty, zabijasz wszystkich, miasto podpalasz, burzysz mury, a popioły każesz zaorać. W ten sposób pozbywasz się kłopotów, wszystkie inne miasta nagle zaczynają zachowywać się wzorowo, a zaległe podatki spływają wielką falą, co zawsze jest wygodne dla rządu, jak rozumiem. Jeśli ktoś znowu zacznie robić problemy, wystarczy ci powiedzieć: „Pamiętacie Nangnang?” czy cokolwiek w tym rodzaju. A oni zapytają: „Gdzie jest Nangnang?”, na co ty: „O to mi właśnie chodzi”.
— To straszne. Gdyby w domu spróbowali czegoś podobnego…
— Tylko, że ten kraj leży bardzo daleko od domu. Myślą, że tak właśnie należy rządzić państwem. Ludzie robią, co im się każe. Traktowani są jak niewolnicy.
Cohen skrzywił się.
— Powiedzmy jasno, że nie mam nic przeciwko niewolnikom, rozumiesz. Swego czasu miałem ich paru. Raz, czy dwa sam byłem niewolnikiem. Ale tam, gdzie są niewolnicy, czego byś się jeszcze spodziewał?
Rincewind zastanowił się.
— Batów? — powiedział w końcu.
— Właśnie. Od razu trafiłeś. Baty. Jest coś… uczciwego w niewolnikach i batach. Tylko… tutaj nie mają żadnych batów. Mają coś gorszego.
— Co takiego? — zapytał Rincewind w lekkiej panice.
— Sam zobaczysz.
Rincewind obejrzał się na pół tuzina innych więźniów, którzy podążali za nimi lękliwie, w bezpiecznej odległości. Dał im kawałek leoparda, na którego z początku patrzyli, jakby to była trucizna, a potem zjedli, jakby to był posiłek.
— Oni ciągle za nami idą — powiedział.
— No tak. Dałeś im mięso — zarechotał Cohen, zwijając poobiedniego papierosa. — Nie warto. Powinieneś im zostawić wąsy i szpony. Zdziwiłbyś się, co by z tego ugotowali. Wiesz, jakie jest ich pokazowe danie na wybrzeżu?
— Nie.
— Zupa ze świńskiego ucha. Co ci to mówi o tym kraju?
Rincewind wzruszył ramionami.
— Bardzo oszczędni ludzie?
— Jakiś inny łobuz kasuje całą świnię.
Cohen odwrócił się w siodle. Grupka byłych więźniów cofnęła się natychmiast.
— Posłuchajcie no! — zawołał. — Przecież mówiłem. Jesteście wolni. Rozumiecie?
— Tak, panie — odpowiedział mu najodważniejszy.
— Nie jestem waszym panem. Jesteście wolni. Możecie iść, dokąd tylko chcecie, chyba że pójdziecie za mną, a wtedy was pozabijam. A teraz idźcie sobie!
— Dokąd, panie?
— Dokądkolwiek. Byle nie tutaj.
Mężczyźni spojrzeli po sobie niespokojnie, po czym cała grupa jak jeden mąż odbiegła truchtem.
— Pewnie idą prosto do swojej wioski. — Cohen westchnął ciężko. — Mówię ci, to gorsze niż bat.
Kiedy jechali dalej, wskazał chudą ręką okolicę.
— Wściekle dziwaczny kraj — stwierdził. — Wiedziałeś, że postawili mur dookoła całego Imperium Agatejskiego?
— Ma nie dopuścić do środka… barbarzyńskich najeźdźców.
— O tak, znakomita ochrona — mruknął z ironią Cohen. — Takie tam: och, na bogów, tu jest dwudziestostopowy mur, ojej, chyba lepiej zawróćmy przez tysiąc mil stepu, a nie na przykład rozważmy możliwość zastosowania drabin wynikającą z rosnącego tam sosnowego lasu. Nie. Mur jest po to, żeby trzymać ludzi w środku. A reguły? Mają tu reguły na wszystko. Nawet do wychodka nikt nie chodzi bez papieru.
— Wiesz, prawdę mówiąc, ja też…
— Papieru, który potwierdza, że możesz iść do wychodka. O to mi chodziło. Bez zezwolenia nie wolno opuścić wioski. Bez zezwolenia nie wolno się ożenić. Bez zezwolenia nie wolno się nawet wy… No, jesteśmy na miejscu.
14
UWAGA, DZIECI! Czegoś takiego próbują tylko bardzo niemądrzy magowie z chorymi zatokami. Rozsądni ludzie chodzą na ogrodzony linami teren, gdzie mogą oglądać człowieka w ciężkiej odzieży ochronnej, który ze średniej odległości zapala (za pomocą bardzo długiego kija) coś, co robi „fsst!”. A potem mogą krzyczeć „hurra!”.