Выбрать главу

— Niczego im nie brakuje — zapewnił Cohen. Wskazał kruchego staruszka, który w skupieniu wpatrywał się w spory blok tekowego drewna. — Popatrz na starego Caleba Rozpruwacza, o tam. Widzisz? Gołymi rękami zabił ponad czterystu ludzi. Ma osiemdziesiąt pięć lat, ale jak mi bogowie mili, wciąż jest świetny.

— A co on robi, u licha?

— Rozumiesz, oni tu stosują walkę wręcz. Są całkiem sprawni w walce wręcz, bo prawie nikomu nie wolno nosić broni. No więc Caleb uznał, że zajmie się czymś pożytecznym. Widzisz ten kawał drewna? Nie uwierzyłbyś. Wydaje z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk i…

— Cohen, ci ludzie są bardzo starzy.

— To sama śmietanka!

Rincewind westchnął.

— Oni są raczej serem, Cohen. Po co ciągnąłeś ich aż tutaj?

— Mają mi pomóc coś ukraść.

— Co? Jakiś klejnot albo coś takiego?

— Coś — odparł nadąsany Cohen. — Jest w Hunghung.

— Naprawdę? Coś podobnego. Ale w Hunghung mieszka pewnie sporo ludzi?

— Jakieś pół miliona.

— Wielu strażników, bez wątpienia.

— Będzie ze czterdzieści tysięcy. Tak słyszałem. Jakieś trzy czwarte miliona, gdyby wliczyć wszystkie armie.

— Właśnie — stwierdził Rincewind. — I z tymi paroma staruszkami…

— Ze Srebrną Ordą — poprawił go z dumą Cohen.

— Co? Nie zrozumiałem.

— Tak się nazywają. Nazwa jest ważna w barbarzyńskim interesie. Srebrna Orda.

Rincewind obejrzał się. Kilku członków Srebrnej Ordy drzemało.

— Srebrna Orda — powtórzył. — Niezłe. Pasuje do koloru ich włosów. Przynajmniej tych, którzy jeszcze mają włosy. No więc z tą Srebrną Ordą zamierzasz zaatakować miasto, wybić straże i ukraść skarb?

Cohen przytaknął.

— Coś w tym rodzaju. Oczywiście, nie musimy zabijać wszystkich strażników…

— Ach, nie?

— To by za długo trwało.

— Oczywiście. No i pewnie chcielibyście coś sobie zostawić na następny dzień.

— Chodzi o to, że będą zajęci rewolucją i w ogóle.

— Jeszcze rewolucja? Nie do wiary.

— Mówią, że nadchodzi czas wróżb. Oni…

— Dziwię się, że mają jeszcze czas myśleć o różach.

— Najlepiej zrobisz, jak zostaniesz z nami — poradził Dżyngis Cohen. — Będziesz bezpieczniejszy.

— Nie jestem tego pewien. — Rincewind wyszczerzył zęby. — Wcale nie jestem pewien.

Kiedy będę sam, pomyślał, mogą mi się zdarzyć tylko zwyczajne straszliwe rzeczy.

Cohen wzruszył ramionami. Rozejrzał się dookoła i odnalazł niewysokiego mężczyznę siedzącego w pewnym oddaleniu od pozostałych.

— Popatrz na niego — powiedział dobrodusznie jak człowiek, który chwali się psem demonstrującym trudną sztuczkę. — Ciągle trzyma nos w książce. — Podniósł głos. — Ucz! Podejdź tu. Pokażesz temu magowi drogę do Hunghung.

Zwrócił się do Rincewinda.

— Ucz powie ci wszystko, co chcesz wiedzieć, bo on wszystko wie. Zostawię cię z nim. Muszę jeszcze pogadać ze Starym Vincentem. — Machnął ręką z lekceważeniem. — Nie to, żeby było z nim coś nie tak — zapewnił wyzywającym tonem. — Tyle że pamięć mu szwankuje. Mieliśmy z nim trochę kłopotów po drodze. Cały czas mu tłumaczę, że gwałci się kobiety, a pali domy.

— Gwałci? — przestraszył się Rincewind. — To nie…

— Ma osiemdziesiąt siedem lat. Nie niszcz marzeń starego człowieka.

Ucz okazał się wysokim, chudym mężczyzną z przyjaźnie roztargnionym wyrazem twarzy i wianuszkiem siwych włosów na czaszce — oglądany z góry przypominałby stokrotkę. Absolutnie nie wyglądał na żądnego krwi rozbójnika, choć nosił kolczugę, trochę na siebie za dużą, i wielką pochwę, w której jednak nie miał miecza, ale liczne zwoje i pędzelki. W kieszonce kolczugi trzymał skórzany futerał z trzema piórami o różnych kolorach.

— Ronald Saveloy — przedstawił się, ściskając dłoń Rincewinda. — Ci dżentelmeni zakładają posiadanie przeze mnie istotnej wiedzy. Zobaczmy… Chce się pan dostać do Hunghung, tak?

Rincewind zastanowił się.

— Chcę poznać drogę do Hunghung — powiedział ostrożnie.

— Tak. Oczywiście. O tej porze roku ruszyłbym w stronę zachodzącego słońca, dopóki nie opuściłbym gór i nie dotarł na aluwialną równinę. Znajdzie pan tam drumliny i kilka pięknych przykładów głazów narzutowych. To jakieś dziesięć mil.

Rincewind patrzył na niego zdumiony. Barbarzyńskie wskazówki brzmiały zwykle jakoś „prosto obok płonącego miasta, potem skręcić w prawo za wszystkimi mieszkańcami powieszonymi za uszy”.

— Te drumliny wydają się groźne — zauważył.

— To tylko rodzaj wzgórz polodowcowych — wyjaśnił Saveloy.

— A głazy narzutowe? Brzmi jak coś takiego, co rzuca się na…

— To głazy pozostałe po cofającym się lodowcu. Nie ma się czego obawiać. Pejzaż nie jest niebezpieczny.

Rincewind nie uwierzył. Wiele już razy grunt uderzył go bardzo mocno.

— Jednakże — dodał Saveloy — trochę niebezpieczne jest w tej chwili samo Hunghung.

— Naprawdę? — zdziwił się odruchowo Rincewind.

— To nie jest w ścisłym sensie oblężenie. Wszyscy czekają na śmierć cesarza. Trwa to, co nazywają tutaj… — Saveloy uśmiechnął się lekko — …ciekawymi czasami.

— Nie znoszę ciekawych czasów.

Pozostali ordyńcy rozeszli się gdzieś, posnęli albo skarżyli się sobie nawzajem na obolałe stopy. Z daleka dobiegał głos Cohena: „Popatrz, to jest zapałka, a to jest…”.

— Wie pan, wydaje się pan człowiekiem nieźle wykształconym jak na barbarzyńcę.

— Ależ nie. Nie zaczynałem jako barbarzyńca. Kiedyś byłem nauczycielem w szkole. Dlatego nazywają mnie Ucz.

— A czego pan uczył?

— Geografii. Interesowały mnie również badania Aurientu[15]. Ale zrezygnowałem i postanowiłem zarabiać na życie mieczem.

— Chociaż wcześniej przez całe życie był pan nauczycielem?

— Przyznaję, wymagało to zmiany perspektywy.

— Ale… no… przecież… niedostatki, straszliwe zagrożenia, codzienne narażanie życia…

Saveloy ucieszył się wyraźnie.

— Więc pan też uczył kiedyś w szkole?

Rincewind obejrzał się, słysząc czyjeś krzyki. Dwóch członków Srebrnej Ordy kłóciło się, stojąc niemal nos w nos.

Saveloy westchnął ciężko.

— Próbuję nauczyć ich szachów — wyjaśnił. — To kluczowe dla zrozumienia aurientalnej duszy. Obawiam się jednak, że obca im jest koncepcja wykonywania ruchów po kolei. A gambit otwierający rozumieją tak, że król razem ze wszystkimi pionkami pędzą przez szachownicę i podpalają obie wieże.

Rincewind przysunął się bliżej.

— Tak między nami… Przecież to Dżyngis Cohen — powiedział. — Czy on całkiem oszalał? Znaczy… zabić paru geriatrycznych kapłanów i ukraść parę błyskotek, to owszem. Ale samotny atak na czterdziestotysięczną gwardię to pewna śmierć!

— Ależ on nie będzie atakował samotnie!

Rincewind niepewnie zamrugał. Było w Cohenie coś takiego, że ludzie zarażali się jego optymizmem jak grypą.

— No tak. Tak, oczywiście. Przepraszam. Całkiem o tym zapomniałem. Siedmiu przeciwko czterdziestu tysiącom? Nie sądzę, żebyście mieli jakieś kłopoty. Chyba już pójdę. I to raczej szybko.

— Mamy plan — wyjaśnił Saveloy. — To jakby… — zastanowił się. — No wie pan… coś takiego… pszczoły tak robią. I osy też. I chyba niektóre meduzy. Niech to, uciekło mi słowo… W każdym razie to będzie największe w historii.

вернуться

15

Ankhmorporska nazwa Kontynentu Przeciwwagi i pobliskich wysp, oznaczająca „miejsce, skąd bierze się złoto”.