Выбрать главу

Rincewind raz jeszcze spojrzał na niego tępo.

— Widziałem gdzieś chyba zapasowego konia — powiedział.

— Może dam panu to — zaproponował Saveloy. — Wtedy pewnie pan zrozumie. Tu właściwie wszystko jest wyjaśnione.

Wręczył Rincewindowi niewielki plik kartek związanych przeciągniętym przez róg sznureczkiem. Mag wcisnął je szybko do kieszeni. Zauważył tylko tytuł na pierwszej stronie.

Tytuł brzmiał:

CO ROBIŁEM NA WAKACJACH

* * *

Wybór był dla Rincewinda całkiem jasny. Z jednej strony istniało miasto Hunghung, oblegane, pulsujące rewolucją i niebezpieczeństwem. Z drugiej strony była reszta świata.

Uznał zatem za ważne, by wiedzieć, gdzie leży Hunghung, aby przypadkiem tam nie trafić. Dokładnie wysłuchał wskazówek Saveloya, po czym ruszył w przeciwną stronę.

Znajdzie jakiś statek i wróci do domu. Oczywiście, magowie będą zdziwieni, kiedy go zobaczą, ale zawsze może powiedzieć, że nie zastał nikogo w domu.

Góry ustąpiły miejsca porośniętym krzakami pagórkom, a te z kolei nieskończonej z pozoru, wilgotnej równinie. W zamglonej dali widział rzekę tak krętą, że połowę dystansu musiała płynąć do tyłu.

Równina była pokryta szachownicą pól. Rincewind lubił wiejskie tereny, pod warunkiem że nie wznosiły się nagle, by się z nim zderzyć. Wolał też, by — jeśli to możliwe — znajdowały się po przeciwnej stronie miejskich murów. Ale to właściwie nie były wiejskie tereny, przypominały raczej ogromną, pozbawioną płotów farmę. Od czasu do czasu wyrastały z pól wielkie głazy, wyglądające niebezpiecznie narzutowo.

Niekiedy dostrzegał w oddali pracujących ciężko ludzi. O ile mógł zauważyć, ich zadanie polegało na przemieszczaniu błota z miejsca na miejsce.

Z rzadka widział człowieka stojącego po kostki w zalewającej pole wodzie i trzymającego na sznurku bawołu. Bawół pasł się, a czasem wypróżniał jelita. Człowiek trzymał sznurek. Zdawało się, że to jego jedyne zajęcie i cel życia.

Na drodze spotykał niewielu podróżnych. Na ogół pchali taczki wyładowane bawolim nawozem, a może i błotem. Nie patrzyli na Rincewinda. Więcej nawet: bardzo starannie nie zwracali na niego uwagi. Przechodzili obok, wpatrzeni w skupieniu na rozgrywające się na polu sceny dynamiki błota albo bydlęcych ruchów jelitowych.

Rincewind pierwszy był skłonny przyznać, że myśli dość powoli[16]. Ale bywał w świecie i potrafił zaobserwować pewne objawy. Ci ludzie nie zwracali na niego uwagi, ponieważ zwyczajnie nie widzieli jadących konno.

Prawdopodobnie pochodzili od ludzi, którzy nauczyli się, że zbyt uważne przyglądanie się komuś na koniu powoduje ostry ból, jaki może być skutkiem uderzenia trzcinką w ucho. Niezwracanie uwagi na konnych stało się cechą dziedziczną. Ludzie przyglądający się konnym w sposób, który można uznać za natarczywy, nie dożywali wieku umożliwiającego rozmnażanie.

Postanowił przeprowadzić eksperyment. Kolejne taczki, jakie mijał, nie wiozły błota, ale ludzi — sześciu, na siedzeniach po obu stronach dużego centralnego koła. Napęd wspomagający stanowił niewielki żagiel wzniesiony nad pojazdem, by chwytał wiatr. Zasadniczym jednak napędem było źródło energii dominujące w wiejskich społecznościach, to znaczy czyjś pradziadek. A przynajmniej ktoś wyglądający na pradziadka.

Cohen mówił: „Są tu ludzie, co potrafią pchać taczki przez trzydzieści mil na misce prosa z jakimiś śmieciami. Co ci to mówi? Bo mnie to mówi, że ktoś podświnia całe mięso”.

Rincewind postanowił więc zbadać dynamikę społeczną, a przy okazji odkurzyć znajomość języka. Minęło wiele lat, odkąd ostatni raz używał agatejskiego, ale musiał uczciwie przyznać, że Ridcully się nie pomylił. Rzeczywiście miał talent do języków. Agatejski składał się z kilku podstawowych zgłosek, wszystko inne zaś polegało na tonie, intonacji i kontekście. Gdyby nie one, słowo określające przywódcę wojskowego było też słowem oznaczającym dłogoogoniastego świstaka, męski organ płciowy i stary kurnik.

— Hej, wy tam! — zawołał. — Tego… zginać bambusa? Wyrażenie dezaprobaty? No… chciałem powiedzieć… Stać!

Taczka zwolniła i zatrzymała się. Nikt na niego nie patrzył. Spoglądali gdzieś poza niego, wokół niego albo na jego stopy.

W końcu popychacz taczki odezwał się jak człowiek, który wie, że narazi się, cokolwiek by zrobił.

— Wasza miłość rozkaże?

Później Rincewindowi było przykro z powodu tego, co powiedział.

A powiedział:

— Oddajcie mi całą żywność i… niechętne psy. Ale szybko.

Przyglądali mu się obojętnie.

— Niech to… chodziło mi o… ustawione żuki? Rozmaitość wodospadów? A tak… Pieniądze!

Nastąpiło ogólne poruszenie i grzebanie w zakamarkach ubrań. Po chwili popychacz taczek zbliżył się do Rincewinda bokiem, ze spuszczoną głową. Podsunął mu swój kapelusz, który mieścił trochę ryżu, trochę suszonej ryby i mocno podejrzane jajko. Oraz mniej więcej funt złota w dużych, okrągłych monetach.

Rincewind patrzył na złoto.

Złoto na Kontynencie Przeciwwagi było równie pospolite jak miedź — to jeden z niewielu powszechnie znanych faktów dotyczących tego miejsca. Plan Cohena, by dokonać jakiegoś większego rabunku, zwyczajnie nie miał sensu. Istniała przecież granica tego, co można unieść. Równie dobrze mógłby napaść na jakąś małą wioskę i żyć jak król przez resztę swego żywota. Zresztą nie potrzebowałby aż tyle.

„Później” dopadło Rincewinda nagle — i rzeczywiście zrobiło mu się przykro. Ci ludzie właściwie niczego nie mieli, jeśli nie liczyć stosów złota.

— Ehm… dziękuję. Bardzo dziękuję. Tak. Tylko sprawdzałem. Możecie to zabrać z powrotem. Jasne. Ja… tego… zatrzymam… starą babcię… biec na ukos… niech to… rybę.

Zawsze dotąd zajmował miejsce na samym dnie społecznego stosu. Nie liczyło się, jak duży to stos. Szczyt wznosił się wyżej albo niżej, ale dno zawsze było w tym samym miejscu.

Przynajmniej jednak był to ankhmorporski stos.

W Ankh-Morpork nikt się przed nikim nie kłaniał. Każdy, kto w Ankh-Morpork spróbowałby tego, czego on przed chwilą, teraz szukałby w rynsztoku własnych zębów i jękiem uskarżał się na ostry ból w kroczu. Jego koń byłby już dwa razy przemalowany i sprzedany nabywcy, który by przysięgał, że ma go od lat.

Rincewind czuł niejasną dumę z tego faktu.

Coś dziwnego uniosło się z bagnistych głębin jego duszy. Ku własnemu zdumieniu odkrył, że to odruch wielkoduszności.

Zsunął się z siodła, trzymając w ręku wodze. Koń jest przydatny, ale przecież zwykle radził sobie bez niego. Poza tym, na krótkim dystansie, człowiek potrafi biec szybciej od konia, która to prawda była niezwykle droga sercu Rincewinda.

— Bierzcie go — powiedział. — Za rybę.

Popychacz taczek wrzasnął, złapał uchwyty swego pojazdu i przerażony pognał przed siebie. Kilka osób wypadło na drogę, niemalże rzuciło Rincewindowi ukradkowe spojrzenie, także wrzasnęło i pobiegło za uciekinierem.

Gorsze od bata, mówił Cohen. Mają to coś gorszego od bata. Batów już nie używają. Rincewind miał nadzieję, że nigdy nie odkryje, co to takiego, skoro tak działa na ludzi.

Jechał dalej wśród nieskończonej panoramy pól. Nie widział nawet kępki krzaków, ani jednej gospody. Gdzieś między polami majaczyły jakieś kształty, które mogły być miasteczkami czy wioskami. Nie prowadziły jednak do nich żadne ścieżki — być może dlatego, że ścieżki zajmowały cenne błoto uprawne.

вернуться

16

W rzeczywistości był siedemdziesiątym trzecim skłonnym to przyznać.