Выбрать главу

W końcu usiadł na głazie, którego zapewne nawet zbiorowe wysiłki wieśniaków nie były w stanie ruszyć z miejsca, i sięgnął do kieszeni po swój haniebny posiłek z suszonej ryby.

Palce natrafiły na plik kartek, który dostał na pożegnanie od Saveloya. Wyjął je i strzepnął okruchy.

„Tu wszystko jest wyjaśnione”, powiedział barbarzyński nauczyciel. Nie wspomniał tylko, co za „wszystko”.

„Co robiłem na wakacjach”, głosił tytuł wypisany ręcznie niezbyt wyrobionym charakterem. A właściwie wymalowany. Agatejczycy pisali pędzelkami, tworząc z poręcznych składników małe obrazkowe słowa. Jeden obraz nie tylko był wart tysiąca słów — on był tysiącem słów.

Rincewind nie najlepiej radził sobie z językiem pisanym. W bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu znalazł tylko kilka agatejskich książek. Zresztą ta akurat wyglądała jak napisana przez kogoś, kto usiłował zrozumieć zjawiska całkiem dla siebie obce.

Rincewind przerzucił kilka stron. Autor opowiadał o Wielkim Mieście, gdzie znalazł wspaniałe rzeczy, między innymi „piwo mocne jak wół” i „paszteciki zawierające wiele części świni”. Wszyscy mieszkańcy wydawali się posiadać mądrość, dobroć, siłę albo wszystkie trzy naraz, a już zwłaszcza jakaś postać określana mianem Wielkiego Maga, która odgrywała znaczącą rolę w opowieści.

Zdarzały się tajemnicze komentarze, na przykład: „Zobaczyłem, jak pewien człowiek nadepnął na palce Miejskiego Strażnika, który rzekł do niego: Twoja żona jest wielkim hipopotamem, na co człowiek ów odparł: Wsadź to sobie w miejsce, którego słońce swym blaskiem nie oblewa, wielka osobo, po czym Strażnik [ten fragment zapisano czerwonym tuszem i trochę niewyraźnie, jak gdyby piszący był bardzo podekscytowany] nie pozbawił tego człowieka głowy zgodnie z prastarym obyczajem”. Po zdaniu następował piktogram psa oddającego mocz, który z niejasnych powodów był agatejskim odpowiednikiem wykrzyknika. Tutaj wyrysowano ich aż pięć.

Rincewind przewracał strony. Wypełniały je takie same nudne historie, zdania stwierdzające rzeczy porażająco oczywiste, jednak często zakończone kilkoma psami w potrzebie. Choćby takie: „Oberżysta powiedział, że Miasto żąda podatku, ale on nie zamierza go płacić; zapytany, czy się nie lęka, udzielił odpowiedzi: [Skomplikowany piktogram] ich wszystkich oprócz jednego, a on niech sam się [skomplikowany piktogram], [sikający pies, sikający pies]. Następnie mówił dalej: A ten [piktogram oznaczający Najwyższego Władcę] jest [inny piktogram, który — po chwili namysłu i przyjrzeniu mu się pod różnymi kątami — Rincewind uznał, że oznacza koński zadek], i możecie mu to powtórzyć. I wtedy Strażnik w oberży nie wypruł mu wnętrzności [sikający pies, sikający pies], ale rzeki: Ode mnie też mu to powiedzcie [sikający pies, sikający pies, sikający pies, sikający pies, sikający pies]”.

Co w tym dziwnego? Ludzie w Ankh-Morpork mówili tak przez cały czas — a w każdym razie wyrażali podobne uczucia. Tyle że nie dodawali psa, oczywiście.

Chociaż z drugiej strony państwo, które ściera z powierzchni Dysku całe miasto, żeby udzielić lekcji innemu miastu, to obłąkane państwo. Może ta książka jest po prostu zbiorem żartów, a on zwyczajnie ich nie rozumie. Może komedianci tutaj wzbudzają wśród publiczności wybuchy śmiechu powiedzeniami w stylu: „Słuchajcie, słuchajcie, słuchajcie, w drodze do teatru spotkałem pewnego człowieka, a on nie odrąbał mi nóg, sikający pies, sikający pies…”.

Rincewind słyszał brzęk uprzęży na drodze, ale nie zwrócił na to uwagi. Nie uniósł nawet głowy, gdy zabrzmiały zbliżające się kroki. Kiedy wreszcie pomyślał, żeby spojrzeć, było już za późno, bo ktoś przygniatał mu butem kark.

— Oj, sikający pies — mruknął i zemdlał.

* * *

Nastąpił gwałtowny podmuch i w powietrzu pojawił się Bagaż. Runął ciężko w zaspę. W jego wieku tkwił tasak do mięsa.

Przez dłuższą chwilę Bagaż pozostał nieruchomy, po czym, wykonując nóżkami skomplikowany taniec, okręcił się dookoła o pełne trzysta sześćdziesiąt stopni.

Bagaż nie myślał. Nie miał niczego, co mogłoby służyć do myślenia. Jakiekolwiek procesy zachodziły w jego wnętrzu, miały zapewne więcej wspólnego ze sposobem, w jaki drzewo reaguje na słońce, deszcze i niespodziewaną burzę; w jego przypadku jednak były to reakcje bardzo przyspieszone.

Po chwili chyba zorientował się w położeniu i poczłapał przez topniejący śnieg.

Bagaż także nie odczuwał. Nie miał czym odczuwać. Reagował jednak, tak jak drzewo reaguje na zmiany pór roku.

Przyspieszył.

Był blisko domu.

* * *

Rincewind musiał przyznać, że krzyczący człowiek ma rację. Nie w tym, ma się rozumieć, że ojciec Rincewinda był gnijącą wątrobą pewnej odmiany górskiej pandy, a matka wiadrem żółwiego śluzu. Rincewind nie pamiętał osobistych spotkań z żadnym z rodziców, przypuszczał jednak, że oboje byli przynajmniej w przybliżeniu humanoidalni, choćby i przez krótki czas. Jednak w kwestii posiadania skradzionego konia trafił Rincewinda w czuły punkt, a także postawił mu stopę na karku. Stopa na karku to dziewięć dziesiątych prawa.

Poczuł, że czyjeś dłonie przeszukują mu kieszenie.

Inny człowiek — Rincewind niewiele widział poza kilkoma calami aluwialnej gleby, jednak sądził z kontekstu, że był to człowiek raczej niesympatyczny — włączył się do krzyków.

Ktoś szarpnięciem postawił Rincewinda na nogi.

Gwardziści okazali się całkiem podobni do tych, których Rincewind spotykał na całym Dysku. Dysponowali akurat odpowiednim intelektem, jaki jest niezbędny, by tłuc ludzi i wlec ich do jam ze skorpionami. Byli też mistrzami ligi w konkurencji wrzeszczenia na ludzi z odległości kilku cali od ich twarzy.

Efekt ten wydawał się nieco surrealistyczny, gdyż sami gwardziści nie mieli twarzy, a przynajmniej nie taką, którą mogliby nazwać własną. Na ich ozdobnych, pokrytych czarną emalią hełmach wymalowano wielkie, wąsate oblicza. Odkryte pozostawały tylko usta właściciela, aby mógł na przykład nazwać dziadka Rincewinda skrzynią nędznych odchodów złotych rybek.

Ktoś machał mu przed oczami „Co robiłem na wakacjach”.

— Worku gnijących ryb!

— Nie wiem, co to znaczy — wyjaśnił Rincewind. — Ktoś niedawno dał mi…

— Stopo wyjątkowo przegniłego mleka!

— Czy mógłbyś, jeśli wolno, nie krzyczeć tak głośno? Obawiam się, że pękł mi bębenek.

Gwardzista przycichł, być może tylko dlatego, że zabrakło mu tchu. Rincewind wykorzystał tę chwilę ciszy, by się rozejrzeć.

Na trakcie stały dwa powozy. Jeden wyglądał jak klatka na kołach; dostrzegł tam jakieś twarze i oczy obserwujące go ze zgrozą. Drugi był rzeźbioną lektyką niesioną przez ośmiu wieśniaków. Z boków osłaniały ją haftowane zasłony; zauważył jednak, że w jednym miejscu są rozsunięte, aby pasażer lektyki mógł mu się przyjrzeć.

Gwardziści zdawali sobie z tego sprawę. I chyba byli trochę speszeni.

— Jeśli mogę wytłu…

— Cisza, ty gębo… — gwardzista się zawahał.

— Wykorzystałeś już żółwia, złotą rybkę i coś, co chyba miało być serem — podpowiedział Rincewind.

— Gębo kurzego żołądka!

Długa, wąska dłoń wysunęła się zza zasłony i skinęła jeden raz.

Rincewinda pchnięto naprzód. Dłoń miała najdłuższe paznokcie, jakie w życiu widział u czegoś, co nie mruczy.