— Ukorz się.
— Słucham?
— Ukorz się!
Wydobyto miecze.
— Nie wiem, o co wam chodzi! — jęknął Rincewind.
— Ukorz się, proszę — szepnął mu do ucha jakiś głos. Nie był szczególnie przyjazny, ale w porównaniu z innymi wydawał się wręcz czuły. Brzmiał tak, jakby należał do bardzo młodego człowieka. I mówił całkiem czystym ankhmorporskim.
— Jak?
— Nie wiesz tego? Uklęknij, dotknij czołem ziemi. To znaczy, jeśli chcesz jeszcze kiedyś nosić kapelusz.
Rincewind zawahał się. Był wolnym obywatelem Ankh-Morpork, a na liście rzeczy, których wolny obywatel nie robi, wpisano także kłanianie się jakiemukolwiek, bez obrazy, ale cudzoziemcowi.
Z drugiej strony na samym szczycie listy rzeczy, jakich nie robi wolny obywatel, umieszczono pozwalanie na odrąbanie swojej głowy.
— Teraz lepiej. Całkiem dobrze. Skąd wiedziałeś, że należy się trząść?
— Sam to wymyśliłem.
Dłoń kiwnęła palcem.
Gwardzista trzasnął Rincewinda w twarz zabłoconym egzemplarzem „Co robiłem…”. Zmieszany Rincewind chwycił plik kartek, a gwardzista pospieszył ku palcowi swego pana.
— Głosie… — zaczął Rincewind niepewnie.
— Tak?
— Co się stanie, jeśli powołam się na swój immunitet jako cudzoziemiec?
— Jest taki specjalny zabieg, który przeprowadzają z drucianą siatką i tarką do sera.
— Aha.
— A w Hunghung są oprawcy, którzy potrafią utrzymać człowieka przy życiu przez całe lata.
— Mam wrażenie, że nie mówisz o zdrowych porannych przebieżkach i diecie bogatej w błonnik?
— Nie. Dlatego bądź cicho. Przy odrobinie szczęścia zostaniesz wysłany jako niewolnik do pałacu.
— Szczęście to moje drugie imię — zapewnił niewyraźnie Rincewind. — Co prawda moje pierwsze imię to: Nie.
— Pamiętaj, żeby bełkotać i się płaszczyć.
— Postaram się jak najlepiej.
Biała dłoń wysunęła się znowu, trzymając skrawek papieru. Strażnik odebrał go, odwrócił się do Rincewinda i odchrząknął.
— Wysłuchaj mądrej i sprawiedliwej decyzji zarządcy dystryktu Kee, bąblu gazu bagiennego! Nie on jest bąblem, znaczy, tylko ty!
Odchrząknął znowu i przysunął papier do oczu jak człowiek, który uczył się czytać, bardzo starannie rozpoznając literkę po literce.
Gwardzista odwrócił się i odbył szeptem krótką rozmowę z zasłoną. Potem wrócił do czytania.
Kilku gwardzistów zaczęło bić brawo.
— Unieś głowę i klaszcz — poradził Głos.
— Obawiam się, że kończyny mi odpadną.
— To bardzo wielka tarka.
— Brawo! Bis! Rewelacja! Zwłaszcza to o kwiecieciu chryzantem. Cudowne!
— Dobrze. Teraz słuchaj. Jesteś z Bes Pelargic. Masz odpowiedni akcent, choć niech mnie demony porwą, jeśli wiem skąd. To port morski i ludzie są tam trochę dziwaczni. Napadli cię bandyci, ale uciekłeś, porywając im konia. Dlatego nie masz żadnych dokumentów. Papiery są tu potrzebne do wszystkiego, w tym do bycia kimkolwiek. I udawaj, że mnie nie znasz.
— Przecież cię nie znam.
— Tym lepiej. Niech żyje walka o zmianę stanu rzeczy na bardziej sprawiedliwy, z zachowaniem jednak należnego szacunku dla tradycji naszych przodków i oczywiście z wyłączeniem ataku na świętą osobę cesarza!
— Dobrze. Tak. Co?
Gwardzista kopnął Rincewinda w okolice nerek. To sugerowało — w międzynarodowym języku buta — że powinien wstać.
Z trudem podniósł się na kolano i wtedy zobaczył Bagaż.
To nie był jego Bagaż. I było ich trzy.
Bagaż wbiegł truchtem na szczyt pagórka i zatrzymał się tak szybko, że zostawił w ziemi mnóstwo małych bruzd.
Oprócz nieposiadania organów zdolnych do myślenia i odczuwania Bagaż nie miał także żadnych narządów wzroku. Jego sposób percepcji zdarzeń był całkowitą tajemnicą.
W tej chwili dokonał percepcji innych Bagaży.
Cała ich trójka stała cierpliwie rzędem za lektyką. Były duże. Były czarne.
Nóżki Bagażu zniknęły wewnątrz korpusu.
Po chwili ostrożnie uchylił wieko — tylko odrobinę.
Z trzech faktów, znanych powszechnie na temat konia, trzeci to ten, że na krótkim dystansie koń nie potrafi biec tak szybko jak człowiek. Rincewind przekonał się już, ku swej korzyści, że koń ma więcej nóg do rozplątania.
Człowiek zyskiwał też dodatkową przewagę, jeśli a) ludzie na koniach nie spodziewali się, że zacznie uciekać, i b) przypadkiem, ale bardzo dogodnie, zajął już lekkoatletyczną pozycję startową.
Wyrwał się niczym bumerangowe curry z delikatnego żołądka.
Słyszał krzyki, ale — co pocieszające i co najważniejsze — wszystkie rozlegały się za nim. Wkrótce spróbują go dogonić, ale na razie nie warto się tym martwić. Później zastanowi się także, dokąd właściwie ucieka. Jednak doświadczony tchórz nie dba o „dokąd”, dopóki „przed czym” stanowi problem tak fascynujący.
Biegacz z mniejszą praktyką zaryzykowałby może szybki rzut oka za siebie, ale Rincewind instynktownie wiedział wszystko o oporze powietrza i tendencji przypadkowych kamieni do układania się pod nieuważną stopą. Zresztą po co oglądać się za siebie? I tak biegł już najszybciej, jak potrafił. Nic, co zobaczy, nie skłoni go do zwiększenia prędkości.
Przed sobą widział sporą, bezkształtną wioskę, zbudowaną najwyraźniej z błota i nawozu. Wieśniacy na polach odrywali się od pracy, by popatrzeć na pędzącego uciekiniera.
Może sobie to tylko wyobrażał, ale mógłby przysiąc, że słyszy okrzyki:
— Oby najdłuższe trwanie Czerwonej Armii! Żałosny zgon bez niepotrzebnych cierpień siłom opresji!
Zanurkował między chaty, gdy żołnierze ruszyli na chłopów.
Cohen miał rację. Rzeczywiście szykowała się tu rewolucja. Ale Imperium Agatejskie istniało niezmienne od tysięcy lat, a grzeczność i szacunek dla protokołu wplotły się w samą jego osnowę. Sądząc po tym, co usłyszał, rewolucjoniści musieli dopiero opanować sztukę nieuprzejmych sloganów.
Rincewind wolał ucieczkę od ukrywania się. Kryjówka jest wygodna, ale kiedy już człowieka znajdą, to po nim. Jednak wioska była jedyną osłoną w promieniu wielu mil, a niektórzy żołnierze mieli konie. Człowiek może i jest szybszy od konia na krótkim dystansie, lecz wśród tych płaskich, otwartych pól nie miałby z koniem żadnych szans.
Wskoczył do najbliższego budynku i pchnął pierwsze drzwi, na jakie trafił.
Na drzwiach wisiała kartka ze słowami: „Cisza! Egzamin!”.
Czterdzieści wyczekujących, trochę niespokojnych twarzy uniosło się znad stolików. Nie były to twarze dzieci, ale ludzi całkiem dorosłych.
Pod ścianą stał pulpit, a na nim stos kartek przewiązanych wstążką i zapieczętowanych lakiem.
Rincewind wyczuł znajomą atmosferę. Oddychał już taką, choć działo się to na drugim końcu świata. Wypełniał ją odór zimnego potu wydzielanego wskutek nagłej świadomości, że chyba już za późno na powtórkę materiału, którą człowiek stale odkładał. Rincewind przeżył wiele straszliwych momentów, jednak żaden nie zajmował tak poczesnego miejsca w leksykonie grozy, jak te kilka sekund po tym, gdy ktoś powie: „Odwróćcie teraz kartki i przeczytajcie pytania”.