Выбрать главу

Kandydaci patrzyli na niego.

Z zewnątrz dobiegały krzyki.

Podbiegł do pulpitu, zerwał pieczęć i jak najszybciej rozdał kartki. Potem wrócił za bezpieczny pulpit, zdjął kapelusz i zdążył się pochylić, nim ktoś powoli otworzył drzwi.

— Wyjść! — wrzasnął. — Trwa egzamin!

Niewidoczny intruz za drzwiami wymruczał coś do kogoś innego. Drzwi się zamknęły.

Kandydaci wciąż na niego patrzyli.

— No tak. Dobrze. Odwróćcie kartki.

Zabrzmiały szelesty, kilka chwil pełnej grozy ciszy, a potem odgłosy pracujących pędzelków.

Egzaminy konkursowe. Tak. Kolejny powszechnie znany fakt na temat Imperium Agatejskiego. Był to jedyny sposób, by zdobyć jakiekolwiek publiczne stanowisko i łączące się z nim bezpieczeństwo. Wszyscy uważali, że to świetny system, ponieważ daje szansę ludziom kompetentnym.

Rincewind sięgnął po zapasową kartę.

Nagłówek brzmiał: Egzamin na stanowisko Asystenta Czyściciela Latryn w dystrykcie Wung.

Rincewind przeczytał pierwsze zadanie. Wymagało, by kandydaci napisali szesnastowersowy poemat na temat mgły unoszącej się nad trzcinami.

Pytanie drugie dotyczyło użycia metafory w jakiejś książce, o której nigdy nie słyszał.

Trzecie było pytanie o muzykę…

Przeczytał kartę kilka razy. Nie znalazł żadnej wzmianki, nigdzie, o takich rzeczach jak „nawóz”, „wiadro” albo „taczki”. Ale prawdopodobnie system taki prowadził do wyższej klasy pracowników niż metoda ankhmorporska, gdzie zadawano tylko jedno pytanie: „Masz własną łopatę?”.

Krzyki na zewnątrz chyba przycichły; Rincewind zaryzykował i wyjrzał za drzwi. Zauważył jakieś poruszenie na drodze, ale chyba nie wiązało się już z jego ucieczką.

Puścił się biegiem.

Kandydaci nie przerywali egzaminu. Jeden z odważniejszych podwinął jednak nogawkę spodni i skopiował poemat o mgle, który z wielkim wysiłkiem ułożył jakiś czas temu. Po kilku próbach człowiek zaczyna się domyślać, jakie pytania zadadzą egzaminatorzy.

Rincewind biegł przed siebie, starając się trzymać rowów wszędzie tam, gdzie nie wypełniało ich głębokie po kolana rzadkie błoto. Nie była to okolica stworzona do ukrywania się. Agatejczycy uprawiali każdy kawałek ziemi, z którego ziarno się nie staczało. Poza rzadkimi głazami zauważał wyraźny brak miejsc, gdzie mógłby się przyczaić.

Kiedy opuścił wioskę, nikt właściwie nie zwracał na niego szczególnej uwagi. Czasami operator bawołu oglądał się i patrzył na niego, póki nie zniknął z pola widzenia, ale nie zdradzał przesadnej ciekawości. Po prostu Rincewind był odrobinę bardziej interesujący niż defekacja bawołu.

Szedł równolegle do traktu i o zmroku dotarł do skrzyżowania.

Stała tam gospoda.

Rincewind nic nie jadł od czasu leoparda. Gospoda oznaczała posiłek, ale posiłek oznaczał zapłatę. Rincewind był głodny i nie miał pieniędzy.

Zbeształ sam siebie za takie negatywne myślenie. To nie było właściwe podejście. Powinien wejść do gospody i zamówić solidny posiłek. Wtedy zamiast być głodny i bez pieniędzy, będzie najedzony i bez pieniędzy — zdecydowana poprawa w stosunku do obecnej sytuacji. Oczywiście, świat zechce pewnie zgłosić jakieś obiekcje, ale doświadczenie podpowiadało Rincewindowi, że niewiele jest problemów, których nie rozwiąże głośny wrzask i dobre trzydzieści stóp wyprzedzenia na starcie. W dodatku będzie wtedy właśnie po solidnym posiłku.

Poza tym lubił hunghungańską kuchnię. Uchodźcy często otwierali w Ankh-Morpork restauracje i Rincewind zaczął się uważać za niezłego znawcę ich potraw[17].

W gospodzie jedyna sala było ciemna od dymu i — o ile dało się to ocenić przez chmury i kłęby — raczej zatłoczona. Para staruszków siedziała przed skomplikowaną konstrukcją kafelków z kości słoniowej: grali w Shibo Yangcong-san. Nie był pewien, co takiego palą, ale wydawali się zadowoleni, że właśnie to wybrali.

Rincewind przecisnął się aż do paleniska, gdzie chudy mężczyzna pilnował kociołka.

Rincewind uśmiechnął się do niego uprzejmie.

— Dzień dobry. Czy mógłbym spożyć twój słynny smakowity zestaw A na dwie osoby z dodatkowym krakersem krewetkowym?

— Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

— Hm… w takim razie… czy mogę zobaczyć bolesne ucho… rechot żaby… menu?

— Cóż to jest menu, przyjacielu?

Rincewind pokiwał głową. Wiedział, co oznacza, kiedy obcy takim tonem zwraca się do niego „przyjacielu”. Ktoś, kto w ten sposób nazywa kogoś innego przyjacielem, nie jest przyjaźnie usposobiony.

— Chodzi mi o to, co masz do jedzenia.

— Makaron, gotowana kapusta i świńska szczecina.

— To wszystko?

— Świńska szczecina nie rośnie na drzewach, san.

— Przez cały dzień mijam bawoły na polach. Czy wy tu nigdy nie jadacie wołowiny?

Chochla z pluskiem wpadła do kotła. Gdzieś z tyłu stuknął o podłogę kamień shibo. Kark Rincewinda zaczął mrowić od czujnych spojrzeń.

— Buntownik… nie podajemy — oznajmił głośno oberżysta.

Pewnie byłby zbyt mięsisty, pomyślał Rincewind. Miał jednak wrażenie, że słowa były skierowane do świata jako takiego, a nie do niego konkretnie.

— Miło to słyszeć — zapewnił. — Ponieważ…

— W samej rzeczy — zapewnił oberżysta jeszcze trochę głośniej. — Buntownicy nie są tu mile widziani.

— To mi odpowiada, gdyż…

— Gdybym wiedział o jakichś buntownikach, z pewnością zawiadomiłbym władze! — huknął oberżysta.

— Nie jestem buntownikiem. Jestem tylko głodny. Ja, tego… poproszę miskę.

Miska została napełniona. Tęczowe błyski tańczyły na oleistej powierzchni.

— Należy się pół rhinu — oświadczył oberżysta.

— To znaczy, że mam zapłacić przed jedzeniem? — zdziwił się Rincewind.

— Potem mógłbyś odmówić, przyjacielu.

Rhinu to więcej złota, niż Rincewind kiedykolwiek posiadał. Dramatycznym gestem poklepał się po kieszeniach.

— Chwileczkę… Zdaje się, że niestety…

Coś uderzyło o deski obok niego — „Co robiłem na wakacjach” wypadło na podłogę.

— Bardzo dziękuję, to zupełnie wystarczy — zwrócił się oberżysta do całej sali.

Wcisnął Rincewindowi miskę w ręce, jednym płynnym ruchem podniósł książeczkę i wsunął ją magowi do kieszeni.

— Idź, usiądź w rogu! — szepnął. — Potem się dowiesz, co robić!

— Ale ja przecież wiem, co robić. Zanurzyć łyżkę w misce, podnieść łyżkę do ust…

— Siadaj!

Rincewind znalazł najciemniejszy kąt i usiadł. Ludzie ciągle mu się przyglądali. By uniknąć ich spojrzeń, wyjął „Co robiłem…” i otworzył w przypadkowym miejscu. Chciał się dowiedzieć, dlaczego książka tak magicznie podziałała na oberżystę.

„…sprzedał mi bułkę zawierającą coś, co nazywano [skomplikowany piktogram] zrobioną całkowicie z wnętrzności świń [sikający pies]. Podobne do niej można było nabyć za niewielką monetę o dowolnej porze, mieszkańcy zaś byli tak syci, że mało kto kupował te [skomplikowany piktogram] ze straganu [skomplikowany piktogram, ale zdawało się, że przedstawia również brzytwę]”.

Kiełbaski napełnione częściami świni, myślał Rincewind. Cóż, może i są zadziwiającą potrawą, jeśli do tej pory ktoś za solidny posiłek uważał pomyje z czymś krzepnącym na wierzchu.

Ha! Pan Co Robiłem na Wakacjach powinien następnym razem przyjechać do Ankh-Morpork. Zobaczylibyśmy, jak by mu smakowały kiełbaski… od… Dibblera… pełne… naturalnych… świńskich… produktów…

вернуться

17

Takich jak potrawa ze Lśniącej Brązowej Substancji, potrawa ze Lśniącej Chrupiącej Pomarańczowej Substancji i potrawa z Miękkich Białych Grud.