Выбрать главу

Łyżka chlupnęła do miski.

Rincewind nerwowo przewracał strony.

„…spokojne ulice, po których spacerowaliśmy, były całkiem bezpieczne, wolne od przestępstw i napadów…”.

— Pewnie że były, ty czterooki łobuzie! — wykrzyknął Rincewind. — To dlatego, że wszystko przytrafiało się mnie!

„Miasto, gdzie wszyscy ludzie są wolni…”.

— Wolni? Wolni?! No tak, wolni, by głodować, dawać się obrabować przez Gildię Złodziei… — powiedział Rincewind do książki.

Zajrzał na inną stronicę.

„Moim towarzyszem był Wielki Mag [skomplikowany piktogram, ale teraz, kiedy Rincewind mu się przyjrzał, z bijącym sercem zauważył, że zawiera kilka linii przypominających agatejski znak oznaczający wiatr], najwybitniejszy i najpotężniejszy mag w całym kraju…”.

— Nigdy tego nie mówiłem! Przecież… — Rincewind urwał nagle. Zdradziecka pamięć podsunęła mu kilka zdań, takich jak „Och, nadrektor słucha wszystkiego, co mu powiem” albo „Gdyby nie ja, wszystko tu rozsypałoby się na kawałki”. Ale nie takie rzeczy człowiek opowiada po paru piwach, nikt chyba nie byłby tak naiwny, żeby napisać…

W pamięci Rincewinda pojawił się wizerunek szczęśliwego, uśmiechniętego małego człowieczka w wielkich okularach, z ufnym, niewinnym podejściem do życia, który gdziekolwiek zawędrował, sprowadzał grozę i zniszczenie. Dwukwiat nie potrafił uwierzyć, że świat jest zły i wrogi, przede wszystkim dlatego, że dla niego nie był. Wszystko, co najgorsze, trzymał dla Rincewinda.

Życie Rincewinda nie obfitowało w zdarzenia, dopóki nie spotkał Dwukwiata. Od tego dnia, o ile sobie przypominał, zawierało zdarzenia w ogromnych ilościach.

A mały człowieczek wrócił do domu, prawda? Do Bes Pelargic — jedynego prawdziwego portu morskiego w Imperium Agatejskim. Z pewnością nikt nie byłby tak naiwny, żeby napisać coś takiego.

Z pewnością nikt poza jedną osobą nie byłby tak naiwny.

Rincewind nie interesował się polityką, ale pewnych spraw potrafił się domyślić nie dlatego, że miały związek z polityką, ale dlatego że wynikały z ludzkiej natury. Nieprzyjemne obrazy wsunęły się na miejsca niczym paskudne dekoracje.

Imperium było otoczone murem. Jeśli człowiek żył w Imperium, uczył się gotować zupę ze świńskich chrząkań i oblizywać się, ponieważ tak się to robi; żołnierze się nad nim znęcali, ponieważ tak właśnie funkcjonuje świat.

Ale jeśli ktoś napisał taką wesołą książeczką o…

…o tym, co robił na wakacjach…

…w miejscu, gdzie świat funkcjonuje całkiem inaczej…

…wtedy, niezależnie od tego, jak zastygłe jest społeczeństwo, zawsze znajdą się ludzie, którzy zaczną stawiać niebezpieczne pytania. Na przykład „Gdzie jest wieprzowina?”.

Rincewind wpatrywał się ponuro w ścianę. Wieśniacy Imperium Agatejskiego, powstańcie! Nie macie nic do stracenia prócz głów, rąk, nóg, a jeszcze dochodzi to coś, co robią z drucianą siatką i tarką do sera…

Spojrzał na okładkę, ale nie znalazł nazwiska autora. Była tylko krótka wiadomość: „Zwiększona szczęśliwość! Zrób kopię! Wydłużone trwanie i szczęście dla uczestników!”.

W Ankh-Morpork także czasami zdarzały się rewolucje. Ale nikt nie starał się ich organizować. Ludzie po prostu łapali jakąś broń i wychodzili na ulice. Nikt nie myślał o oficjalnych zawołaniach bojowych, polegając raczej na sprawdzonym: „Tam idzie! Łapcie go! Macie? To teraz dajcie mu kopa!”.

Chodzi o to, że… że cokolwiek powodowało takie wypadki, na ogół nie było ich przyczyną. Kiedy Szalony Lord Snapcase zawisł ze swym figginem[18] w pętli, to przecież naprawdę nie dlatego, że zmusił biednego Spoonera Boggisa do zjedzenia własnego nosa, ale z powodu długich lat pomysłowych złośliwości, które zbierały się, aż poczucie krzywdy osiągnęło…

Z drugiego końca sali rozległ się przerażający krzyk. Rincewind zdążył się już niemal poderwać, gdy zauważył niewielką scenę i aktorów. Na podłodze przysiadła trójka muzyków. Wszyscy klienci odwrócili się, by popatrzeć.

Przedstawienie było na swój sposób interesujące. Rincewind nie całkiem rozumiał fabułę, ale chodziło mniej więcej o to, że chłopak zdobywa dziewczynę, chłopak traci dziewczynę, która woli innego chłopaka, chłopak rozrąbuje oboje na połowy, chłopak rzuca się na własny miecz, wszyscy stają na brzegu sceny i kłaniają się, co pewnie było agatejskim odpowiednikiem „znów nastały szczęśliwe dni”. Trudno było zorientować się w szczegółach, gdyż aktorzy często krzyczeli „Hurrrraa!”, większość czasu spędzali na rozmowach z publicznością, a ich maski wydawały się Rincewindowi całkiem identyczne. Muzycy przebywali chyba we własnym świecie, czy też — sądząc po dźwiękach — w trzech różnych światach.

— Ciasteczko szczęścia?

— Co?

Rincewind wynurzył się z głębin kontemplacji sztuki aktorskiej i zobaczył obok siebie oberżystę, który podtykał mu pod nos tacę ciastek o małżowatym kształcie.

— Ciasteczko szczęścia?

Rincewind wyciągnął rękę. Kiedy już miał chwycić jedno z nich, oberżysta gwałtownie szarpnął tacę o cal czy dwa, podsuwając mu pod palce inne ciasteczko.

Co tam… Wziął je. Sztuka rozwijała się hałaśliwie.

Problem polega na tym, myślał dalej, że w Ankh-Morpork można przynajmniej złapać w ręce jakąś prawdziwą broń.

Biedaczyska… Trzeba czegoś więcej niż chwytliwe hasła i mnóstwo entuzjazmu, żeby przeprowadzić porządną rewolucję. Potrzebni są wyćwiczeni bojownicy, a przede wszystkim sprawny dowódca. Miał nadzieję, że znajdą takiego, kiedy on sam będzie już daleko.

Przełamał ciasteczko i odruchowo przeczytał wróżbę. Nie zauważył, że oberżysta zachodzi go od tyłu.

Zamiast zwykłego: „Właśnie spożyłeś marny posiłek” znalazł na papierku całkiem złożony piktogram. Przesuwał palcami po liniach tuszu.

— „Serdeczne… serdeczne… przeprosiny…”. Co to za…

Muzyk głośno uderzył talerzami.

Drewniana pałka odbiła się od głowy Rincewinda.

Starcy przy kościach shibo z zadowoleniem pokiwali głowami i wrócili do gry.

* * *

Wstał piękny poranek. W kryjówce rozlegały się głosy Srebrnej Ordy wstającej, stękającej, mocującej różnego typu protezy domowej roboty, narzekającej, że nie można znaleźć okularów, i przez pomyłkę wkładającej cudze sztuczne szczęki.

Cohen moczył nogi w ciepłej wodzie i rozkoszował się promieniami słońca.

— Ucz!

Były nauczyciel geografii był całkowicie skupiony na mapie, którą kreślił.

— Słucham, Dżyngis?

— Czemu Wściekły Hamish jest taki wściekły?

— Twierdzi, że chleb jest czerstwy, a on nie może znaleźć swoich zębów.

— Powiedz mu, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, niedługo może mieć tuzin młodych kobiet, które przeżują ten chleb dla niego.

— To niehigieniczne, Dżyngis. — Saveloy nawet nie uniósł głowy. — Pamiętasz, opowiadałem wam o higienie.

Cohen nie trudził się z odpowiedzią. Myślał: Sześciu starych ludzi. A Uczą właściwie trudno liczyć, jest myślicielem, nie wojownikiem.

Zwątpienie nie było czymś regularnie wizytującym czaszkę Cohena. Kiedy człowiek usiłuje w jednej ręce nieść wyrywającą się dziewicę ze świątyni i worek skradzionych świątynnych skarbów, a drugą walczy z kilkoma rozzłoszczonymi kapłanami, niewiele pozostaje mu czasu na refleksje. Dobór naturalny sprawił, że zawodowi bohaterowie, którzy w kluczowym momencie skłonni są zadawać sobie pytania w rodzaju: „Jaki jest cel mojego życia?”, w krótkim czasie tracą i cel, i życie.

вернуться

18

Tak mówią książki historyczne. Jednak, podobnie jak wszyscy studenci, Rincewind z nadzieją sprawdził „figgin” w słowniku i odkrył, że oznacza „chrupiące ciasteczko z rodzynkami”. To znaczyło, że albo język zmienił się trochę przez lata, albo było coś przerażającego w zawieszeniu człowieka obok herbatnika.