Выбрать главу

Ale sześciu starych ludzi… A Imperium Agatejskie ma prawie milion pod bronią.

Kiedy oceniało się stosunek sił w chłodnym świetle poranka, a nawet w tym przyjemnym, ciepłym świetle poranka, skłaniał on, by zastanowić się i zająć arytmetyką śmierci. Jeśli plan się nie powiedzie…

Cohen w zadumie przygryzł wargę. Jeśli plan się nie powiedzie, całe tygodnie miną, zanim uda im się zabić wszystkich. Może jednak powinien zabrać ze sobą Thoga Rzeźnika, chociaż musiał co dziesięć minut przerywać walkę i iść do ubikacji.

Co tam… teraz nie mógł się już wycofać, więc pozostało mu tylko jak najlepiej wykorzystać sytuację.

Kiedy Cohen był małym chłopcem, ojciec zabrał go kiedyś na szczyt góry i wyjaśnił credo bohatera. Powiedział też, że nie ma większej radości niż zginąć w bitwie.

Cohen natychmiast dostrzegł błąd w tym rozumowaniu, a późniejsze życiowe doświadczenie umocniło tylko jego przekonania. Uważał, że jeszcze większą radością jest zabić w bitwie tego drugiego, a potem żyć sobie, siedząc na wysokim po nos stosie złota. Było to spostrzeżenie, które dobrze mu się przysłużyło.

Wstał i przeciągnął się w słonecznym cieple.

— Piękny mamy ranek, chłopcy — oświadczył. — A ja czuję się jak milion dolarów. Wy nie?

Odpowiedział mu niechętny pomruk aprobaty.

— To dobrze — uznał Cohen. — Chodźmy i zdobądźmy ich trochę.

* * *

Wielki Mur całkowicie otacza Imperium Agatejskie. Kluczowym słowem jest tu „całkowicie”.

Mur zwykle ma około dwudziestu stóp wysokości, jest pionowy i gładki po wewnętrznej stronie. Ciągnie się wzdłuż brzegów rzek, przez nagie pustynie, a nawet na krawędziach stromych urwisk, gdzie szansa wrogiego ataku jest nikła. Na opanowanych wyspach, takich jak Tingling czy Bhangbhangduc, stoją podobne mury, będące metaforycznie tym samym Wielkim Murem. Dziwi to ludzi o bezmyślnie wojskowych charakterach, którzy nie zdają sobie sprawy, jaką naprawdę pełni funkcję.

To coś więcej niż mur — to znak. Po jednej jego stronie znajduje się Imperium, które w języku agatejskim określane jest takim samym słowem jak wszechświat. Po drugiej stronie nie ma nic. W końcu wszechświat to wszystko, co istnieje.

Naturalnie, może się wydawać, że są tam jakieś obiekty, takie jak morza, wyspy, inne kontynenty i tak dalej. Mogą sprawiać wrażenie całkiem materialnych, możliwe jest podbicie ich, można po nich chodzić… ale nie są w istotnym sensie realne. W języku agatejskim cudzoziemiec określany jest tym samym słowem co upiór, a tylko o jedno pociągnięcie pędzelka różniącym się od słowa oznaczającego ofiarę.

Mury są wysokie, by zniechęcić te marudne osoby, które uparcie wierzą, że po drugiej stronie może być coś interesującego. Zadziwiające, ale wciąż zdarzają się tacy, którzy nawet po tysiącach lat nie potrafią zrozumieć prostego przekazu. Mieszkańcy wybrzeża budują tratwy i wyruszają przez nieprzyjazne morze ku mitycznym krainom. Ci w głębi lądu próbują korzystać z latawców albo foteli napędzanych fajerwerkami. Wielu z nich ginie podczas takich prób, naturalnie. Większość pozostałych zostaje szybko schwytana i zmuszona do życia w ciekawych czasach.

Ale niektórym udaje się dotrzeć do tego ogromnego tygla zwanego Ankh-Morpork. Przybywają bez pieniędzy — marynarze żądają tyle, ile może wytrzymać rynek, to znaczy wszystkiego — jednak z szaleńczym błyskiem w oczach. Otwierają sklepy i restauracje, by pracować tam dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nazywają to „ankhmorporskim snem” (zarobienie stosów pieniędzy w miejscu, gdzie twoja śmierć raczej nie bywa kwestią polityki państwa). A sen ten śni się najwyraźniej ludziom, którzy nie śpią.

* * *

Rincewind myślał czasami, że jego życie jest akcentowane przebudzeniami. Nie zawsze bywały brutalne, czasami jedynie nieuprzejme. Bardzo nieliczne — może jedno czy dwa — pamiętał jako całkiem miłe, zwłaszcza na wyspie. Słońce wstawało w swym monotonnym stylu, fale nudno obmywały piasek, a przy kilku okazjach udało mu się nawet przeskoczyć do stanu świadomości bez zwyczajowego krótkiego krzyku.

To przebudzenie nie było zwyczajnie brutalne — było wręcz bezczelne. Przetaczał się na boki, a ktoś wiązał mu ręce. Panowała ciemność — jej przyczyną był worek naciągnięty na głowę.

Rincewind dokonał pewnych obliczeń i uzyskał rezultat.

To siedemnasty najgorszy dzień mojego życia, pomyślał.

Cios w głowę połączony z utratą przytomności w barze był zjawiskiem całkiem zwyczajnym. Jeśli zdarzało się to w Ankh-Morpork, człowiek miał spore szansę, że ocknie się bez pieniędzy, leżąc na powierzchni Ankh. Czasem, gdy jakiś statek miał właśnie wyruszyć na długi i mało popularny rejs, człowiek budził się skuty łańcuchami w ładowni i z planem zajęć przewidującym na najbliższe dwa lata jedynie oranie morskich fal[19]. Na ogół jednak uderzający chciał zachować ofiarę przy życiu. Gildia Złodziei przestrzegała tego bardzo skrupulatnie. Jak mawiali: „Uderzysz kogoś za mocno, możesz go okraść tylko raz; uderzysz jak trzeba, a możesz okradać go co tydzień”.

Jeśli znalazł się w czymś, co sprawiało wrażenie wozu, to ktoś chyba miał jakiś cel w zachowaniu go przy życiu.

Natychmiast pożałował, że o tym pomyślał.

Ktoś ściągnął mu z głowy worek. Zobaczył przed sobą przerażające oblicze.

— Chciałbym zjeść twoją stopę — powiedział.

— Nie martw się. Jesteśmy przyjaciółmi.

Jego rozmówca zdjął maskę. Ukazała się twarz dziewczyny — okrągła, z zadartym noskiem, całkiem inna od twarzy wszystkich tutejszych mieszkańców, jakich Rincewind spotykał do tej pory. To dlatego, uświadomił sobie nagle, że patrzyła wprost na niego. Jej ubranie, jeśli nawet nie oblicze, ostatnio oglądał na scenie.

— Nie krzycz — ostrzegła.

— Dlaczego? Co chcesz zrobić?

— Powitalibyśmy cię należycie, ale nie było czasu. — Dziewczyna usiadła między pakunkami w głębi kołyszącego się wozu. Przyjrzała mu się krytycznie. — Cztery Wielkie Sandały mówił, że przybyłeś na smoku i wyciąłeś w pień regiment wojska.

— Przybyłem?

— A potem rzuciłeś czar na szacownego starca i on zmienił się w wielkiego wojownika.

— Zmienił się?

— I chociaż Cztery Wielkie Sandały należy zaledwie do klasy pung, oddałeś mu prawdziwe mięso.

— Oddałem?

— Masz też kapelusz.

— A tak, rzeczywiście. Mam kapelusz.

— Mimo to — stwierdziła dziewczyna — nie wyglądasz na Wielkiego Maga.

— Aha. No tak. Widzisz, chodzi o to…

Dziewczyna wydawała się delikatna jak kwiat. Ale właśnie spomiędzy fałd swego kostiumu wyjęła nieduży, lecz całkiem solidny nóż.

Rincewind miał instynkt do takich spraw. Chwila prawdopodobnie nie była odpowiednia, by zaprzeczać swojej Wielkiej Magowości.

— Chodzi o to — powtórzył — że… A skąd mam wiedzieć, czy mogę ci zaufać?

Dziewczyna oburzyła się.

— Czy nie posiadasz zadziwiających mocy magicznych?

— O tak! Naturalnie! Tylko że…

— Powiedz coś w języku magów!

— Eee… Isulcus, isulcus, isulcus, moriturus sum. — Rincewind nie spuszczał wzroku z noża.

— „O udar, zaraz umrę”?

вернуться

19

Mało pociągająca perspektywa, zwłaszcza że konie cały czas toną.