Za jego plecami tłum zlewał się w jedno. Może rozbrzmiewały jakieś krzyki pogoni, ale ginęły wśród gwaru.
Nie zatrzymywał się, dopóki nie znalazł przeoczonej przez wszystkich niszy pomiędzy straganem sprzedającym ptaki w klatkach a innym, handlującym czymś bulgoczącym w kociołku. Jego stopa zapiała.
Kopał nią o bruk, aż klatka się rozpadła. Oszołomiony wolnością kogut dziobnął go w kolano i odfrunął.
Nie było słychać pościgu. Jednak nawet batalion trolli w blaszanych butach z trudem byłby słyszalny na typowym ulicznym targu w Hunghung.
Rincewind powoli odzyskał oddech.
Znowu był niezależny. I mógł zapomnieć o Czerwonej Armii. Owszem, znalazł się w wielkim mieście, gdzie nie chciał trafić, więc było tylko kwestią czasu, nim przydarzy mu się coś innego i nieprzyjemnego. Na razie jednak się nie przydarzało. Niech tylko trochę się zorientuje, zyska pięć minut wyprzedzenia, a będą oglądać najwyżej kurz za nim. Albo błoto. Jednego i drugiego było tu pod dostatkiem.
Czyli… to jest właśnie Hunghung…
Zdawało się, że nie ma tu ulic w takim sensie, w jakim Rincewind rozumiał to słowo. Zaułki łączyły się z zaułkami, wszystkie wąskie i dodatkowo zwężone przez stojące wzdłuż nich stragany. Na targu przebywała spora populacja zwierząt. Większa część straganów wystawiała partie kur w klatkach, kaczek w workach i dziwnych, wijących się stworzeń w misach. Przy jednym ze straganów żółw na szczycie kłębiącego się stosu innych żółwi, pod napisem: „3 r./szt., dobre na Ying”, rzucił Rincewindowi powolne spojrzenie mówiące „I myślisz, że to ty masz kłopoty?”.
Zresztą trudno określić, gdzie kończyły się stragany, a zaczynały budynki. Wyschnięte przedmioty wiszące na sznurze mogły być towarem wystawionym na sprzedaż, czyimś praniem, a może i obiadem na przyszły tydzień.
Hunghungczycy nie lubili chyba siedzieć pod dachem. Sądząc po tym, co zobaczył, większą część życia spędzali na ulicy, i to wrzeszcząc na całe gardło.
Ruch naprzód był możliwy tylko dzięki brutalnemu rozpychaniu się łokciami, aż ludzie zeszli z drogi. Kto grzecznie powtarzał „przepraszam bardzo”, nieruchomo stał w miejscu.
Tłum rozstąpił się jednak na dźwięk dzwonu i serię głośnych trzasków. Ulicą przetańczyła grupa ludzi w białych szatach; rozrzucali dookoła fajerwerki, bębnili w gongi, patelnie i niekształtne kawałki metalu. Uzyskiwali hałas głośniejszy od gwaru ulicy, ale kosztowało ich to wiele wysiłku.
Rincewind niekiedy czuł na sobie zdumione spojrzenie kogoś, kto przestał wrzeszczeć na tyle długo, by go zauważyć. Nadszedł już chyba czas, by zachowywać się jak miejscowy.
Zwrócił się do najbliżej stojącej osoby.
— Nieźle grają, co?! — wrzasnął.
Osoba, drobna staruszka w słomkowym kapeluszu, przyjrzała mu się z niesmakiem.
— To pogrzeb pana Whu — burknęła i odeszła.
W pobliżu stało kilku żołnierzy. Gdyby to było Ankh-Morpork, pewnie paliliby na spółkę papierosa i starali się nie zauważać niczego, co mogłoby ich zdenerwować. Ale ci tutaj wyglądali na czujnych.
Rincewind wycofał się do innego zaułka. Tutaj niedoświadczony wędrowiec wyraźnie mógł wplątać się w kłopoty.
Ten zaułek był spokojniejszy, a na drugim końcu dobiegał do czegoś o wiele rozleglejszego i chyba pustego… Rincewind wiedział, że ludzie zwykle oznaczają zagrożenie, ruszył więc w tamtym kierunku.
Wreszcie znalazł się na otwartej przestrzeni. Bardzo otwartej. Trafił na wybrukowany plac, dostatecznie wielki, by pomieścić ze dwie armie. Zauważył drzewa wiśni rosnące wokół muru, a także — biorąc pod uwagę falujący tłum na zewnątrz — zaskakujący brak kogokolwiek…
— Ty!
…z wyjątkiem żołnierzy.
Pojawili się nagle, wychodzili zza każdego drzewa i posągu.
Rincewind spróbował odwrócić się i uciec, co okazało się złym pomysłem, gdyż za sobą także miał gwardzistę.
Spojrzał prosto w przerażająco wykrzywioną maskę.
— Wieśniaku, czy nie wiesz, że to Plac Imperialny? — spytała maska.
— Czy w tym placu jest duże P? — upewnił się Rincewind.
— Nie ty zadajesz pytania!
— Aha. Zakładam, że to znaczy tak. Czyli to ważne miejsce. Przepraszam. W takim razie zaraz sobie stąd pójdę…
— Zostań!
Rincewinda uderzył niezwykle wręcz dziwny fakt, że nikt go nie trzymał. A potem uświadomił sobie, że właściwie tutaj nie jest to nigdy potrzebne. Ludzie robią to, co się im każe.
W Imperium jest coś gorszego od bata, mówił Cohen.
W tym momencie, pomyślał Rincewind, powinienem już klęczeć. Pochylił się, opierając dłonie przed sobą.
— Ciekaw jestem — powiedział wesołym tonem, unosząc się do pozycji startowej — czy chwila jest odpowiednia, by zwrócić waszą uwagę na pewne słynne powiedzenie…
Cohen znał się na miejskich bramach. Swego czasu sporo ich wyłamał, wykorzystując taran, bombardę, a raz nawet własną głowę.
Ale brama w Hunghung należała do tych naprawdę solidnych. Nie tak jak brama w Ankh-Morpork, zwykle otwarta na oścież, by zwabić potencjalnego klienta z pieniędzmi, a jedyną jej funkcją obronną był napis „Dziękujemy za nieatakowanie naszego miasta. Bonum diem”. Tutaj brama była wykuta z metalu, stała przy niej wartownia i oddział niesympatycznych ludzi w czarnych zbrojach.
— Ucz!
— Słucham cię, Dżyngis?
— Dlaczego właściwie to robimy? Myślałem, że skorzystamy z tych niewidzialnych żurawi, co na nich latają myszy.
Saveloy pomachał palcem.
— Musimy tak wejść do Hunghung, żeby się dostać do samego Zakazanego Miasta. Mam nadzieję, że znajdziemy przejście już wewnątrz. A teraz pamiętajcie, czego was uczyłem. To ważne, żebyście umieli się zachować w metropolii.
— Ja tam dobrze wiem, jak się zachować w jakiejś nędznej metropolii — zapewnił Truckle Nieuprzejmy. — Grabić, gwałcić, rabować, a przed wyjściem podpalić, co się da. Jak w zwykłym mieście, tylko zajmuje więcej czasu.
— To wystarczy, jeśli tylko przejeżdżacie — odparł Saveloy. — Ale gdybyście zechcieli wrócić następnego dnia?
— Następnego dnia już mnie tam nie będzie, do demona!
— Panowie! Proszę o cierpliwość. Musicie nauczyć się cywilizacji.
Ludzie nie mogli zwyczajnie przejść przez bramę. Stali w kolejce. A gwardziści dość agresywnie otaczali każdego zalęknionego przybysza, by sprawdzić jego dokumenty.
Wreszcie przyszła kolej na Cohena.
— Papiery, dziadku!
Cohen radośnie pokiwał głową i wręczył dowódcy gwardzistów arkusz papieru ze starannym napisem wykonanym przez Saveloya:
JESTEŚMY WĘDROWNYMI SZALEŃCAMI.
NIE MAMY DOKUMENTÓW. PRZEPRASZAMY.
Gwardzista uniósł wzrok znad kartki i spojrzał na przyjazny uśmiech Cohena.
— To się zgadza — mruknął złośliwie. — Umiesz mówić, dziadku?
Wciąż uśmiechnięty Cohen zerknął niepewnie na Saveloya. Tego fragmentu nie wypróbowali.
— Głupi staruch — stwierdził gwardzista.
Saveloy oburzył się.
— Myślałem, że ludziom niespełna rozumu powinniście okazywać szczególną troskę! — powiedział.
— Nie można być szaleńcem bez dokumentów stwierdzających, że się jest szaleńcem.