— Byłem pewien, że już to gdzieś widziałem — ucieszył się Ridcully. — Na półce w bibliotece, tak?
— Uuk.
Nadrektor obejrzał resztki kapelusza.
— Maggus — przeczytał. — Co za smętny, beznadziejny człowieczek musi pisać MAGGUS na swoim kapeluszu?
Na powierzchnię wypłynęło kilka bąbli powietrza; tratwa zakołysała się lekko. Po chwili wynurzyły się kawałki skóry rekina.
Rincewind westchnął i odłożył wędkę. Wiedział, że pozostała część rekina zostanie wyciągnięta na brzeg nieco później. Nie miał pojęcia dlaczego. Przecież rekiny nie nadawały się zbytnio do jedzenia — smakowały jak stare buty rozmoczone w urynie.
Sięgnął po zaimprowizowane wiosło i popłynął do brzegu.
Wysepka nie była zła. Sztormy jakoś ją omijały, podobnie jak statki. Rosły tu palmy kokosowe i drzewa chlebowe. Nawet eksperymenty z alkoholem okazały się udane, choć potem przez dwa dni nie mógł chodzić prosto. Laguna dostarczała krewetek, ostryg, krabów i homarów, a w głębokich zielonych wodach poza kręgiem raf srebrzyste ryby walczyły o przywilej ugryzienia kawałka wykrzywionego drutu na końcu długiej linki. Po sześciu miesiącach na wyspie Rincewindowi brakowało tylko jednego. Właściwie nigdy wcześniej tego nie dostrzegał. Teraz myślał o tym — a dokładniej: o nich — przez cały czas.
To dziwne. W Ankh-Morpork nawet o nich nie pamiętał — zwyczajnie były na miejscu, kiedy tylko miał na nie ochotę. Teraz, kiedy ich brakło, pragnął ich.
Tratwa uderzyła o brzeg mniej więcej w tej samej chwili, gdy wielkie kanoe okrążyło rafę i wpłynęło do laguny.
Ridcully siedział przy biurku, otoczony przez starszych magów, którzy usiłowali wytłumaczyć mu różne rzeczy. Nie zwracali uwagi na dobrze znane ryzyko związane z próbami tłumaczenia Ridcully’emu czegokolwiek — takie mianowicie, że wybierał tylko fakty, które mu odpowiadały, i oczekiwał, że pozostali nadrobią dystans.
— Czyli — rzekł — to nie jest rodzaj sera.
— Nie, nadrektorze — zapewnił kierownik studiów nieokreślonych. — Rincewind jest rodzajem maga.
— Był — poprawił wykładowca run współczesnych.
— Nie ser. — Ridcully nie chciał zrezygnować ze swojej teorii.
— Nie.
— Brzmi to jak nazwa, która kojarzy się z serem. Znaczy: funt dojrzałego rincewinda… dobrze się układa na języku.
— Na wszystkich bogów, Rincewind nie jest serem! — krzyknął dziekan, na moment tracąc cierpliwość. — Rincewind nie jest jogurtem, ani też żadnym produktem ze skwaśniałego mleka! Rincewind to prawdziwe utrapienie! Całkowita i nieodwracalna hańba dla wszystkich magów! Dureń! Nieudacznik! Poza tym nie widziano go od czasu tych… nieprzyjemności z czarodzicielem przed laty.
— Doprawdy? — zdziwił się Ridcully z pewną złośliwą uprzejmością. — Słyszałem, że spora grupa magów fatalnie się wtedy zachowała.
— Istotnie — przyznał wykładowca run współczesnych, zerkając gniewnie na dziekana, który obruszył się tylko.
— Nic o tym nie wiem, wykładowco. Nie byłem wtedy dziekanem.
— Nie, ale zajmowałeś niezłe stanowisko.
— Być może, ale dla twojej informacji, akurat przypadkiem byłem wtedy z wizytą u ciotki.
— O mało co nie zburzyli całego miasta.
— Ciotka mieszka w Quirmie.
— Quirm także był zaangażowany, o ile pamiętam.
— Pod Quirmem. W pobliżu. Ale właściwie wcale nie tak blisko. Spory kawałek drogi wzdłuż wybrzeża…
— Ha!
— Nawiasem mówiąc, jakoś dziwnie dobrze jesteś poinformowany, wykładowco — zauważył dziekan.
— Ja… co? Ja wtedy… studiowałem księgi. Bardzo intensywnie. Właściwie nie zauważyłem nawet, że coś się dzieje…
— Połowa uniwersytetu legła w gruzach! — Dziekan opanował się nagle. — To znaczy… tak słyszałem. Później. Kiedy już wróciłem od ciotki.
— Tak, ale mam bardzo grube drzwi…
— A przypadkiem wiem, że pierwszy prymus był tutaj, ponieważ…
— …z takim sukiennym obiciem, że prawie nic nie słychać…
— Drzemkę moją na czas już chyba.
— Zamknijcie się w tej chwili!
Ridcully spojrzał na kolegów czystym, niewinnym wzrokiem człowieka, który u narodzin został pobłogosławiony całkowitym brakiem wyobraźni i który podczas niedawnych, krępujących rozdziałów historii uczelni rzeczywiście znajdował się setki mil stąd.
— Dobrze — powiedział, kiedy wszyscy się uspokoili. — Ten Rincewind. Trochę idiota, tak? Ty mówisz, dziekanie. Reszta milczy.
Dziekan nieco stracił pewność siebie.
— No więc, tego… To nie ma sensu, nadrektorze. On nawet nie potrafił rzucać zaklęć. Na co mógłby się komuś przydać? Poza tym… gdziekolwiek idzie Rincewind… — zniżył głos — …podążają za nim kłopoty.
Ridcully zauważył, że magowie skupili się ciaśniej.
— To chyba dobrze — zauważył. — To najlepsze miejsce dla kłopotów: za tobą. Nikt raczej nie chce mieć kłopotów przed sobą.
— Nie rozumie pan, nadrektorze. Kłopoty podążają za nim na setkach maleńkich nóżek.
Uśmiech nadrektora pozostał w miejscu, ale cała reszta twarzy stężała na kamień.
— Dobrałeś się do pigułek kwestora, dziekanie?
— Zapewniam cię, Mustrum…
— Więc nie opowiadaj bzdur.
— Oczywiście, nadrektorze. Ale zdaje pan sobie chyba sprawę, że odnalezienie go może nam zabrać całe lata?
— Ehm… — wtrącił Myślak. — Gdybyśmy odszyfrowali jego sygnaturę thaumiczną, HEX poradziłby sobie z tym w jeden dzień.
Dziekan rzucił mu gniewne spojrzenie.
— To nie jest magia — burknął. — To… mechanika!
Rincewind przeszedł po płyciźnie i ostrym kamieniem odciął czubek orzecha kokosowego, który chłodził się w dogodnie ocienionej kałuży. Przytknął orzech do ust.
Wtedy padł na niego cień.
— Eh… — powiedział Rincewind. — Witaj?
Jeśli mówiło się do nadrektora przez kilka godzin, istniała możliwość, że pewne fakty się przecisną.
— Chcecie powiedzieć — rzekł w końcu Ridcully — że ten Rincewind był ścigany przez właściwie wszystkie armie świata, rzucany po powierzchni życia jak groszek na bębnie, że jest prawdopodobnie jedynym magiem, który wie cokolwiek o Imperium Agatejskim, gdyż przyjaźnił się… — zerknął w notatki — …z „dziwnym niskim człowieczkiem w okularach”, który to człowieczek właśnie stamtąd przybył i podarował mu ten zabawny przedmiot z nóżkami, do którego wciąż robicie jakieś aluzje. I zna ich język. Jak dotąd się zgadza?
— Absolutnie, nadrektorze — potwierdził dziekan. — Może mnie pan nazwać idiotą, ale nie rozumiem, na co mógłby się przydać.
Ridcully raz jeszcze zajrzał do notatek.
— To znaczy, że sam zdecydowałeś się tam polecieć?
— Nie, oczywiście, że nie…
— Myślę, że czegoś tu nie dostrzegasz, dziekanie. — Ridcully uśmiechnął się z satysfakcją. — Czegoś, co mógłbym nazwać wspólnym mianownikiem. Ten chłopak jakoś uchodzi z życiem. Ma talent. Odnajdźcie go. I sprowadźcie tutaj. Gdziekolwiek jest. Biedak mógł się przecież znaleźć twarzą w twarz z czymś potwornym.