— Czerwona Armia, panie Tang, to niezdyscyplinowany motłoch, z którym rozprawimy się z całą stanowczością!
— Dobrze pan wie, o jakiej Czerwonej Armii opowiadają wieśniacy — odparł pan Tang. — Podobno tysiące lat temu…
— Podobno tysiące lat temu jakiś mag, który naprawdę nie istniał, wziął błoto i błyskawicę, i stworzył z nich żołnierzy, co to nie mogą umrzeć — dokończył pan Hong. — Tak. To legenda, panie Tang. Legenda wymyślona przez wieśniaków nierozumiejących, co się wydarzyło naprawdę. Armia Zwierciadła Jedynego Słońca miała po prostu… — Pan Hong lekceważąco machnął ręką. — Miała lepsze zbroje i lepszą dyscyplinę. Nie obawiam się upiorów, a już na pewno nie obawiam się legendy, która prawdopodobnie nigdy nie była prawdziwa.
— Tak, ale…
— Wróżbito! — przerwał pan Hong.
Wróżbita, który nie spodziewał się wezwania, drgnął lekko.
— Tak, panie?
— Jak tam wnętrzności?
— No… są właściwie gotowe, panie.
Wróżbita trochę się niepokoił. Musiał użyć nieodpowiedniego gatunku ptaka, tłumaczył sobie. Uczciwie mówiąc, wnętrzności zwiastowały tylko tyle, że jeśli wyjdzie z tego żywy, to on, wróżbita, o ile będzie mu sprzyjać szczęście, zje na obiad kurczaka. Ale pan Hong wydawał się człowiekiem owładniętym wyjątkowo niebezpieczną odmianą zniecierpliwienia.
— Co ci mówią?
— Przyszłość jest… tego… przyszłość jest…
Wnętrzności kurczęcia nigdy jeszcze tak nie wyglądały. Przez chwilę miał wrażenie, że się poruszają.
— Eee… jest niepewna — zaryzykował.
— Lepiej ty bądź pewien — doradził pan Hong. — Kto zwycięży rankiem?
Cienie zafalowały na stole.
Coś zatrzepotało wokół świecy.
Wyglądało jak całkiem zwyczajna żółta ćma z czarnym deseniem na skrzydełkach.
Prorocze zdolności wróżbity, znacznie potężniejsze, niż sam podejrzewał, sugerowały teraz: To nie jest właściwa pora, by być jasnowidzem.
Z drugiej strony jednak pora nigdy nie była właściwa na przerażającą egzekucję. A zatem…
— Bez cienia wątpliwości — rzekł — wrogowie zostaną bardzo dotkliwie pobici.
— Skąd nagle jesteś taki pewny? — zdziwił się pan McSweeney.
Wróżbita zjeżył się gniewnie.
— Widzisz, panie, ten trzęsący się kawałek obok nerki? Chciałbyś może spierać się z tym zielonym cieknącym czymś? Nagle wiesz, panie, wszystko o wątrobie? Tak?
— Sami widzicie — rzekł pan Hong. — Los uśmiecha się do nas.
— Mimo to… — Pan Tang nie dawał się przekonać. — Żołnierze są bardzo…
— Możecie im powiedzieć… — zaczął pan Hong. Przerwał. Uśmiechnął się. — Możecie im powiedzieć — podjął — że istotnie zbliża się armia niewidzialnych wampirzych upiorów.
— Co?
— Tak. — Pan Hong zaczął przechadzać się po komnacie, pstrykając palcami. — Tak, nadchodzi straszliwa armia cudzoziemskich upiorów. A to rozgniewało nasze upiory… Tak, tysiąc pokoleń naszych przodków pędzi na skrzydłach wiatru, by odeprzeć barbarzyńską inwazję! Duchy Imperium powstają! Miliony duchów! Nawet nasze demony dyszą wściekłością na myśl o tym ataku! Runą niczym obłok szponów i zębów na… Słucham, panie Sung?
Wodzowie spoglądali po sobie nerwowo.
— Jest pan pewien, panie Hong?
Oczy pana Honga błysnęły za małymi okularami.
— Napiszcie odpowiednie proklamacje.
— Przecież ledwie parę godzin temu mówiliśmy ludziom, że nie ma ich…
— Powiedzcie im teraz, że są.
— Ale czy uwierzą, że…
— Uwierzą w to, w co każemy im wierzyć! — krzyknął pan Hong. — Jeśli siła nieprzyjaciela opiera się na oszustwie, to przeciwko niemu wykorzystamy jego własne kłamstwa. Powiedzcie ludziom, że za nimi staną miliardy duchów Imperium!
Pozostali wodzowie unikali jego wzroku. Nikt nie miał ochoty sugerować, że przeciętny żołnierz nie będzie zbyt szczęśliwy, mając duchy przed sobą i za plecami. Zwłaszcza wobec znanej kapryśności tych istot.
— Dobrze — rzekł pan Hong. Obejrzał się. — Jeszcze tu jesteś?
— Sprzątam podroby, panie — jęknął wróżbita.
Zgarnął szybko resztki zabitego kurczaka i wybiegł pędem.
W końcu, tłumaczył sobie, maszerując do domu, nie powiedziałem przecież, czyi wrogowie.
Pan Hong został sam.
Zauważył, że cały się trzęsie. Pewnie z wściekłości. Ale może… może uda się jeszcze wykorzystać sytuację, mimo wszystko. Barbarzyńcy przybyli z zewnątrz, a dla większości mieszkańców Imperium wszystko, co na zewnątrz, było jednakowe. Tak. Barbarzyńcy to nieistotny szczegół, łatwy do usunięcia, jednak ostrożnie wykorzystany może odegrać ważną rolę w ogólnej strategii.
Oddychał ciężko.
Przeszedł do prywatnego gabinetu i zamknął drzwi.
Wyjął klucz.
Otworzył kufer.
Przez kilka minut panowała cisza, zakłócana jedynie szelestem tkaniny.
Pan Hong spojrzał na siebie w lustrze.
Osiągnięcie tego kosztowało go wiele starań. Wykorzystał kilku agentów, z których żaden nie znał wszystkich szczegółów planu. Jednak ankhmorporski krawiec okazał się dobrym rzemieślnikiem i stosował się ściśle do podanych wymiarów. Pan Hong wiedział, że od spiczastych butów, przez rajtuzy i kubrak, po pelerynę i kapelusz z piórem, jest wcieleniem ankhmorporskiego dżentelmena. Peleryna była podszyta jedwabiem.
Dziwnie się czuł w takim ubraniu, dotykającym skóry w sposób, do jakiego nie był przyzwyczajony. Ale to wszystko drobiazgi… Tak właśnie wygląda przedstawiciel społeczności, która oddycha, idzie naprzód, może coś osiągnąć…
Przejdzie tak przez miasto już pierwszego wielkiego dnia, a ludzie będą milkli na widok ich naturalnego przywódcy.
Nie przyszło mu nawet do głowy, że ktoś mógłby powiedzieć: „Aczcie, o za dufek! Rzuśmy a niego egłófkę!”.
Mrówki biegały pracowicie. Rzecz, która robi „ping!”, robiła „ping!”.
Magowie stali z tyłu. Gdy HEX pracował z pełną szybkością, nie mieli nic innego do roboty; mogli tylko obserwować rybki i od czasu do czasu oliwić tryby. Niekiedy rury iskrzyły się oktarynowym blaskiem.
HEX rzucał zaklęcia w tempie kilkuset na minutę. Na tym polegał cały sekret. Człowiek potrzebował co najmniej godziny, by przygotować zwyczajne zaklęcie poszukujące. HEX potrafił robić to szybciej. Raz po raz, w całym okultystycznym morzu zarzucał sieci, by złapać jedną śliską rybę.
Po dziewięćdziesięciu trzech minutach osiągnął to, co gronu profesorskiemu zabrałoby kilka miesięcy.
— Widzicie, panowie? — Myślakowi drżał lekko głos, kiedy wyjmował z pojemnika rząd klocków. — Mówiłem, że on sobie z tym poradzi.
— Kto to jest „on”? — zdziwił się Ridcully.
— HEX.
— Maszyna? To chyba „ona”?
— Tak właśnie powiedziałem, nadrektorze.
— Eee… tak.
Kolejną cechą ordyńców, jak zauważył Saveloy, była ich zdolność do odpoczynku. Starcy posiadali kocią umiejętność nierobienia niczego, gdy nic nie było do roboty.
Naostrzyli miecze. Zjedli posiłek — głównie wielkie kawały mięsa i coś w rodzaju owsianki dla Wściekłego Hamisha, któremu i tak prawie wszystko wyciekło z ust na brodę. Gwarancję zdrowej żywności uzyskali, przybijając kucharza do podłogi — za fartuch — i wieszając nad nim ciężki topór na linie przerzuconej przez belkę. Cohen, jedząc, trzymał drugi koniec liny.