Kokos pozostał nieruchomy, ale oczy Rincewinda przesuwały się szaleńczo tam i z powrotem.
Trzy postacie wkroczyły w pole jego widzenia. Były w oczywisty sposób kobiece. Były bardzo obficie kobiece. Nie miały na sobie zbyt wiele odzieży i wydawały się trochę za dobrze uczesane jak na kogoś, kto przed chwilą jeszcze wiosłował w wojennym kanoe, ale tak często bywa z pięknymi wojowniczkami Amazonek.
Cienka strużka mleczka kokosowego pociekła Rincewindowi po brodzie.
Prowadząca kobieta odgarnęła długie złote włosy i uśmiechnęła się promiennie.
— Wiem, że brzmi to niewiarygodnie — powiedziała — ale ja i moje obecne tu siostry reprezentujemy nieodkryte dotąd plemię. Wszyscy nasi mężczyźni zostali unicestwieni przez śmiertelną, lecz krótkotrwałą i wysoce specyficzną zarazę. Teraz przeszukujemy te wyspy, by znaleźć mężczyznę, który pozwoli nam przedłużyć naszą linię.
— „Jak myślicie, ile on waży?”
Rincewind uniósł brwi. Kobieta skromnie spuściła wzrok.
— Zastanawiasz się pewnie, dlaczego wszystkie jesteśmy blondynkami o jasnej skórze, podczas gdy inni mieszkańcy wysp w okolicy są smagli — powiedziała. — Wydaje się, że to po prostu jakiś genetyczny kaprys.
— „Jakieś sto dwadzieścia, może sto dwadzieścia pięć funtów. Dorzućcie na stos jeszcze funt czy dwa śmieci. Ehm… Czy wykrywacie… no wiecie… TO?”
— „Coś takiego na pewno się nie uda, panie Stibbons. Po prostu wiem.”
— „Jest zaledwie sześćset mil stąd, wiemy, gdzie się znajduje, i to jest odpowiednia połówka Dysku. Zresztą sprawdziłem z pomocą HEX-a i nic nie może się nie udać.”
— „Owszem, ale czy ktoś zauważył… to… wie pan… na nóżkach?”
Rincewind poruszył brwiami. Z jego krtani dobiegł zduszony odgłos.
— „Nie widzę… tego. Przestańcie chuchać na moją kryształową kulę!”
— I oczywiście, jeśli popłyniesz z nami, możemy ci obiecać… cielesne i zmysłowe rozkosze, takie jak te, o których dotąd śniłeś…
— „No dobrze. Na trzy…”
Kokos upadł na piasek. Rincewind przełknął ślinę. W jego oczach pojawiło się wygłodniałe, rozmarzone spojrzenie.
— Mogą być puree? — zapytał.
— „JUŻ!”
Najpierw wystąpiło wrażenie ucisku. Świat otworzył się przed Rincewindem i wessał go do środka.
Potem rozciągnął się i brzęknął.
Rozmyte prędkością chmury pomknęły ze wszystkich stron. Kiedy odważył się wreszcie otworzyć oczy, daleko przed sobą zobaczył maleńką czarną plamkę.
Powiększała się.
Po chwili zmieniła się w obłok lecących blisko siebie przedmiotów. Były tam dwa ciężkie rondle, duży mosiężny lichtarz, kilka cegieł, krzesło i wielka mosiężna forma do galaretki, w kształcie zamku.
Trafiały go kolejno, a forma galaretkowa wydała zabawny dźwięk, odbijając się od jego głowy. Potem, wirując, odleciała w tył.
Zaraz potem zobaczył ośmiokąt. Wyrysowany kredą.
Uderzył w niego.
Ridcully przyjrzał się uważnie.
— Odrobinę mniej niż sto dwadzieścia pięć funtów — stwierdził. — Ale poza tym… dobra robota, panowie.
Rozczochrany strach na wróble pośrodku kręgu wstał chwiejnie i zgasił jeden czy dwa płomyki na ubraniu. Potem rozejrzał się mętnym wzrokiem.
— Hehehe? — powiedział.
— Może być trochę zdezorientowany — mówił dalej nadrektor. — W końcu to ponad sześćset mil w dwie sekundy. Unikajmy gwałtownych ruchów.
— Jak z lunatykami, chce pan powiedzieć? — upewnił się pierwszy prymus.
— Jak to z lunatykami?
— Jeśli obudzi się nagle lunatyka, odpadają mu nogi. Tak twierdziła moja babcia.
— Jesteście pewni, że to Rincewind? — spytał dziekan.
— Oczywiście, że to Rincewind — zapewnił pierwszy prymus. — Szukaliśmy go przez parę godzin.
— Ale to może być groźna kreatura okultystyczna — upierał się dziekan.
— W takim kapeluszu?
Kapelusz był spiczasty. W pewnym sensie. Przypominał rodzaj szamańskiego nakrycia głowy z rozszczepionych gałązek bambusa i liści palmy kokosowej, i powstał zapewne w nadziei ściągnięcia przelotnej magowatości. Na nim, ułożone z muszelek mocowanych trawą, widniało słowo MAGGUS.
Właściciel kapelusza patrzył poprzez magów, jakby ich nie dostrzegał. Pchnięty nieoczekiwanym wspomnieniem, utykając, pospiesznie wyszedł z ośmiokąta i ruszył do drzwi.
Magowie ostrożnie poszli za nim.
— Nie jestem pewien, czy można jej wierzyć. Ile razy widziała coś takiego?
— Nie wiem. Nie mówiła.
— Kwestor lunatykuje prawie każdej nocy.
— Naprawdę? Kuszące…
Rincewind, jeśli takie imię nosiła ta istota, wyszedł na plac Sator.
Plac był zatłoczony. Powietrze falowało nad piecykami sprzedawców kasztanów i pieczonych ziemniaków; rozbrzmiewały tradycyjne uliczne okrzyki Ankh-Morpork[7].
Istota zbliżyła się do chudego mężczyzny w za dużym płaszczu, który podpiekał coś nad palnikiem olejowym ustawionym na szerokiej, zawieszonej u szyi tacy.
Być-może-Rincewind chwycił brzeg tacy.
— Masz… może… ziemniaki? — wycharczał.
— Ziemniaki? Nie, szefuniu. Mam kiełbaski w bułce.
Być-może-Rincewind znieruchomiał. A potem zalał się łzami.
— Kiełbaska w buuułce! — zajęczał. — Kochana kiełbaska w buuułce! Daj mi kiełbaskę w buuułceee!
Porwał z tacy trzy sztuki i próbował zjeść je równocześnie.
— Wielcy bogowie… — szepnął Ridcully.
Istota odbiegła, potykając się. Kawałki bułki i fragmenty produktów wieprzowych sypały się kaskadą ze splątanej brody.
— Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś zjadł aż trzy kiełbaski w bułce Gardła Dibblera i wyglądał na tak zachwyconego — rzekł pierwszy prymus.
— Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś zjadł aż trzy kiełbaski w bułce Gardła Dibblera i wyglądał tak pionowo — stwierdził dziekan.
— Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś zjadł cokolwiek od Gardła Dibblera i zdołał odejść bez płacenia — zauważył wykładowca run współczesnych.
Istota zataczała się radośnie po placu, a łzy spływały jej po twarzy. Krętą trajektorią dotarła w pobliże wylotu zaułka, skąd wyskoczyła jakaś niewielka postać i z pewnymi kłopotami uderzyła ją w tył głowy.
Zjadacz kiełbasek osunął się na kolana.
— Au! — zwrócił się do świata jako takiego.
— Nie nie nie nie nie nie nie! — Starszy mężczyzna wynurzył się z zaułka i stanowczo wyjął z niewprawnych dłoni młodzieńca pałkę. Tymczasem ofiara bełkotała coś na klęczkach. — Powinieneś przeprosić tego biednego pana. Nie wiem, co sobie pomyśli. Popatrz tylko na niego: ułatwił ci zadanie, jak tylko potrafił, i co go za to spotkało? Znaczy, niby co to było, twoim zdaniem?
— Mru-mru-mru-mru, panie Boggis — odpowiedział chłopiec, wpatrując się w czubki swoich butów.
— Co takiego? Głośniej!
— Trzaśniecie znad Ramienia, panie Boggis.
— To miało być Trzaśniecie znad Ramienia? Coś takiego nazywasz Trzaśnięciem znad Ramienia? To… przepraszam pana uprzejmie, postawimy pana na nogi, tylko chwila… O, to jest Trzaśniecie znad Ramienia!
— Au! — krzyknęła ofiara, po czym, ku zdumieniu wszystkich zainteresowanych, dodała: — Cha, cha, cha, cha!
7
Takie jak „Auu!”, „Aargh!”, „Oddaj moje pieniądze, ty szubrawcu!” oraz „To mają być kasztany? Według mnie to przypalone kawałki węgla, ot co!”.