Potem naostrzyli miecze jeszcze raz, z przyzwyczajenia. I… znieruchomieli.
Od czasu do czasu któryś z nich pogwizdywał jakąś melodyjkę przez to, co pozostało mu z zębów, albo skrobał szczelinę ciała w poszukiwaniu szczególnie nerwowej pchły. Głównie jednak siedzieli i wpatrywali się w pustkę.
Po długiej chwili odezwał się Caleb:
— Wiecie, wszędzie już byłem, ale nigdy na XXXX. Czasem tak sobie myślę, jak tam jest.
— Raz morze mnie tam wyrzuciło — powiedział Vincent. — Dziwaczne miejsce. Paskudne od całej tej magii. Żyją tam bobry z dziobami i wielgachne szczury z długimi ogonami skaczą dookoła i boksują się ze sobą. I wszędzie łażą tacy czarni. Mówią, że są we śnie. Ale sprytni. Wystarczy takiemu pokazać kawałek pustyni z zeschniętym drzewem, a on zaraz znajduje trzydaniowy obiad z owocami i orzechami na deser. Piwo też mają niezłe.
— Podoba mi się.
Cisza zapadła na dłużej.
Wreszcie:
— Mam nadzieję, że mają tu minstreli, co? Szkoda by było, jakbyśmy tu zginęli i nikt nie zaśpiewał o tym pieśni.
— W takim wielkim mieście na pewno mają całe tłumy minstreli.
— No to nie ma problemu.
— Nie.
— Nie.
Znowu chwila milczenia.
— Co nie znaczy, że zginiemy.
— Pewno. W moim wieku nie będę się uczył ginąć, cha, cha.
Przerwa.
— Cohen…
— Co?
— Jesteś jakoś religijny?
— Wiesz, swego czasu obrabowałem masę świątyń i zabiłem sporo obłąkanych kapłanów. Nie wiem, czy to się liczy.
— A w co twoje plemię wierzy? Co czeka człowieka po śmierci w bitwie?
— No, takie wielkie tłuste baby w skrzydlatych hełmach zabierają go do hal Io, gdzie są walki, hulanki i żłopanie przez wieczność.
Cisza.
— Znaczy, naprawdę przez wieczność?
— Chyba tak.
— Bo wiesz, zwykle człowiek po czterech dniach nawet indyka ma dosyć.
— No dobra, a u ciebie w co wierzą?
— Moim zdaniem odpływamy do piekła w łodzi zbudowanej z obciętych paznokci u nóg. Czy coś w tym rodzaju.
Znowu chwila milczenia.
— Ale nie warto o tym gadać, bo przecież nas dzisiaj nie zabiją.
— Sam zacząłeś.
— Nie warto ginąć, jak potem czekają cię tylko jakieś resztki mięsa i pływanie w łodzi cuchnącej skarpetkami. Mam rację?
— Cha, cha.
Kolejna pauza.
— A w takim Klatchu to wierzą, że jak człowiek prowadził dobre życie, w nagrodę trafia do raju, gdzie jest mnóstwo młodych kobiet.
— Taka nagroda?
— Sam nie wiem. Może kara. Ale pamiętam, że całymi dniami je się sorbet.
— Ha! Jak byłem dzieckiem, robili jeszcze prawdziwy sorbet, w takich małych rurkach i z lukrecjową słomką, żeby dało się wszystko wyssać. Teraz już się takich nie znajdzie. Ludzie stale się gdzieś spieszą.
— Ale i tak lepiej to brzmi niż żłopanie paznokci.
Znowu cisza.
— A wierzyłeś w te gadki, że niby każdy zabity wróg staje się twoim sługą na tamtym świecie?
— Bo ja wiem…
— Ilu zabiłeś?
— Co? Jakoś tak… Może ze dwa, trzy tysiące. Nie licząc krasnoludów i trolli, ma się rozumieć.
— No to nie braknie ci kogoś, żeby podał szczotkę albo otwierał przed tobą drzwi.
Cisza.
— Stanowczo nie zginiemy, co?
— Pewno.
— Znaczy się, przewaga stu tysięcy do jednego… ha! Cała różnica to tylko kupa zer.
— Właśnie.
— Wiecie, mężni towarzysze przy boku, silne ramię… Czego jeszcze można pragnąć?
Cisza.
— Najchętniej jakiegoś wulkanu.
Cisza.
— Wszyscy polegniemy, prawda?
— Tak.
Ordyńcy spojrzeli po sobie.
— Ale, patrząc na to z jaśniejszej strony, wciąż jestem krasnoludowi Fafie winien pięćdziesiąt dolarów za ten miecz — oświadczył Mały Willie. — Wychodzi na to, że wygram na tym interesie.
Saveloy zwiesił głowę.
— Tak mi przykro — powiedział.
— Nie przejmuj się — odparł Cohen.
Szary blask świtu był już widoczny za zasłonami.
— Słuchajcie! — zawołał nagle Saveloy. — Przecież nie musicie ginąć. Możemy… no, możemy się wymknąć. Choćby znowu przez rurę. Pewnie uda się nawet przenieść Hamisha. Ludzie przybywają i wyjeżdżają przez cały czas. Na pewno zdołamy… opuścić… miasto… bez…
Umilkł. Żaden głos nie mógłby przemawiać pod naporem tych spojrzeń. Nawet Hamish patrzył na niego ponuro, choć zwykle jego wzrok ogniskował się w jakimś punkcie oddalonym o osiemdziesiąt lat.
— Nie będziemy uciekać.
— To nie ucieczka — tłumaczył Saveloy. — To rozsądne wycofanie się. Taktyka. Na bogów, to zwykły zdrowy rozsądek!
— Nie będziemy uciekać.
— Przecież nawet barbarzyńcy umieją liczyć. A sami przyznaliście, że zginiecie.
— Nie będziemy uciekać.
Cohen podszedł i poklepał Saveloya po ramieniu.
— Na tym polega bohaterowanie — wyjaśnił. — Czy kto kiedy słyszał o uciekającym bohaterze? Wszystkie te dzieciaki, co o nich opowiadałeś… wiesz, te, co myślą, że jesteśmy tylko bajką… Jak ci się zdaje, uwierzą, że uciekliśmy? No właśnie. Nie, ten układ nie przewiduje ucieczki. Uciekaniem niech się zajmie kto inny.
— Zresztą — wtrącił Truckle — gdzie nam się trafi druga taka okazja? Sześciu przeciwko pięciu armiom! To pie… To fantastyczne! Nie mówimy tu o legendach! Moim zdaniem mamy niezłe szansę na mitologię!
— Ale… wy… zginiecie.
— Och, to element całej sytuacji, przyznaję. Istotny element. Pomyśl, jak odejdziemy!
Saveloy patrzył na nich i z wolna uświadamiał sobie, że mówią innym językiem w innym świecie. Do tego świata nie miał klucza ani mapy. Mógł ich uczyć noszenia dziwacznych spodni i posługiwania się pieniędzmi, ale coś w ich duszach pozostawało niezmienione.
— Czy nauczyciele idą po śmierci w jakieś specjalne miejsce? — zainteresował się Cohen.
— Nie sądzę — odparł posępnie Saveloy.
Przez chwilę zastanawiał się, czy naprawdę istnieją Wielkie Ferie w niebie. Nie wydawało się to prawdopodobne. Na pewno będą jakieś prace do oceny.
— Cokolwiek by się stało, kiedy już umrzesz i będziesz miał ochotę na dobrą hulankę, możesz do nas zajrzeć — zapewnił Cohen. — Mieliśmy niezłą zabawę, a to najważniejsze. No i czegoś się nauczyliśmy. Prawda, chłopaki?
Zabrzmiał ogólny pomruk aprobaty.
— Niesamowite, te wszystkie trudne słowa.
— I to kupowanie rzeczy.
— I stosunki towarzyskie, hę, he… Przepraszam.
— Co?
— Szkoda, że się nie udało, ale ja tam nigdy nie lubiłem planować — wyznał Cohen.
Saveloy wstał.
— Przyłączę się do was — rzekł.
— Niby jak? W bitwie?
— Tak.
— A umiesz walczyć mieczem? — zapytał Truckle.
— Eee… nie.
— No to straciłeś całe życie.
Saveloy był urażony.
— Przypuszczam, że po drodze załapię, o co w tym chodzi.
— Załapiesz? Przecież to miecz!
— Tak, ale… jak człowiek jest nauczycielem, musi szybko się uczyć. — Saveloy uśmiechnął się nerwowo. — Kiedyś przez jeden okres wykładałem alchemię praktyczną, gdy pan Schizma był na zwolnieniu, bo wysadził się w powietrze. A nigdy wcześniej nie widziałem kolby.
— Trzymaj. — Mały Willie podał nauczycielowi zapasowy miecz.