Saveloy zważył go w dłoni.
— Hm… mam nadzieję, że jest do niego jakaś instrukcja obsługi czy coś?
— Instrukcja? Nie. Trzymasz za tępy koniec, a tym ostrym dźgasz ludzi.
— Naprawdę? To całkiem proste. Myślałem, że będzie trudniejsze.
— Jesteś pewien, że chcesz iść z nami? — spytał Cohen.
Saveloy stanowczo kiwnął głową.
— Absolutnie. Bardzo wątpię, czy przeżyję, jeśli przegracie, i… no cóż, wydaje mi się, że bohaterowie trafiają do nieba wyższej klasy. Podejrzewam też, muszę dodać, że i życie prowadzą wyższej klasy. Naprawdę nie wiem, gdzie idą po śmierci nauczyciele, ale mam straszliwe przeczucie, że pełno tam ludzi od wychowania fizycznego.
— Trochę się tylko boję, czy dasz radę wpaść w porządny szał bitewny — wyjaśnił Cohen. — Czy zdarzyło ci się kiedyś, że zobaczyłeś czerwoną mgłę, a po przebudzeniu odkryłeś, że zagryzłeś dwudziestu ludzi?
— Dawniej uważano mnie za popędliwego, kiedy uczniowie za bardzo hałasowali na lekcji. I miałem niezłe oko w rzucie kredą.
— A co z tobą, poborco?
Sześć Dobroczynnych Wiatrów cofnął się pospiesznie.
— Ja… chyba raczej jestem stworzony do podkopywania systemu od wewnątrz.
— W porządku. — Cohen spojrzał na pozostałych. — Nigdy dotąd nie próbowałem takiej oficjalnej wojny — powiedział. — Ktoś wie, jak to się robi?
— Myślę, że po prostu stajecie w szeregu naprzeciw siebie i ruszacie do ataku — odparł Saveloy.
— Wydaje się całkiem łatwe. No dobrze, ruszamy.
Pomaszerowali, czy też — w jednym przypadku — potoczyli się lub — w drugim przypadku, Saveloya — pobiegli lekkim truchtem. Poborca wlókł się za nimi.
— Panie Saveloy! — zawołał. — Przecież pan wie, co się stanie! Czy pan postradał zmysły?
— Tak — przyznał nauczyciel. — Ale chyba znalazłem lepsze.
Uśmiechnął się do siebie. Całe jego życie do tej chwili wydawało się bardzo skomplikowane. Były w nim plany zajęć, listy obecności, całe kosze rzeczy, które musiał robić, i takich, których robić nie powinien. Toczyło się po krętym torze, gdy starał się jakoś omijać te przeszkody. A teraz nagle wszystko stało się proste. Trzymasz za jeden koniec, a drugim dźgasz ludzi. Cale życie można przeżyć, trzymając się takiej maksymy. Potem zaś bardzo ciekawy tamten świat…
— Trzymaj, też ci się przyda — powiedział Caleb, wciskając mu coś w rękę, kiedy zatrzymali się w szarym brzasku. — To tarcza.
— Aha. Żeby się nią osłaniać, tak?
— Jak będziesz naprawdę potrzebował, wgryź się w krawędź.
— Tak, słyszałem o tym — pochwalił się Saveloy. — To wtedy, kiedy ogarnia szał bitewny?
— Możliwe, możliwe — zgodził się Caleb. — Dlatego wielu wojowników tak robi. Ale ja osobiście gryzę brzeg tarczy, bo jest zrobiony z czekolady.
— Z czekolady?
— W czasie bitwy nigdy nie można porządnie zjeść.
Oto ja, myślał Saveloy, maszeruję ulicą z bohaterami. To wielcy wo…
— Jakbyś nie wiedział, co robić, zdejmij ubranie — radził Caleb.
— Po co?
— To oznaka solidnego szału bitewnego. Przeraża wrogów jak diabli. Jeśli ktoś zacznie się śmiać, dźgnij go.
Coś się poruszyło wśród koców na wózku.
— Co?
— Powiedziałem DŹGNIJ GO, Hamish.
Hamish zamachał ręką. Wyglądała jak kość obciągnięta skórą i była wyraźnie zbyt chuda, by utrzymać topór, który jednak trzymała.
— Zgadza się! Prosto w nagety!
Saveloy szturchnął Caleba.
— Powinienem to wszystko notować — stwierdził. — Gdzie właściwie są te nagety?
— To niewielki łańcuch górski w pobliżu Osi.
— Fascynujące.
Obywatele Hunghung zebrali się na murach miasta. Niecodziennie przecież trafia się taka bitwa.
Pracując łokciami i kolanami, Rincewind przeciskał się między ludźmi, aż dotarł do kadry, która zdołała zająć najlepsze miejsca nad główną bramą.
— Po co tu jeszcze siedzicie? — zapytał. — Moglibyście już być całe mile stąd.
— Chcemy zobaczyć, co się stanie, oczywiście — odparł Dwukwiat.
Okulary błyszczały mu podnieceniem.
— Ja wiem, co się stanie! Orda będzie natychmiast wybita! A czego się właściwie spodziewacie?
— Ale zapominasz o niewidzialnych wampirzych upiorach.
Rincewind spojrzał na niego zdumiony.
— O czym?
— To ich tajna armia. Słyszałem, że my też mamy swoje. Będzie ciekawie.
— Dwukwiat, nie ma żadnych niewidzialnych wampirzych upiorów.
— Jasne, wszyscy tylko zaprzeczają — wtrąciła Kwiat Lotosu. — Czyli musi w tym być ziarno prawdy.
— Przecież sam je wymyśliłem!
— Zapewne wierzysz, że je wymyśliłeś — rzekł Dwukwiat. — Ale możesz być tylko pionkiem w rękach Losu.
— Posłuchaj, nie ma żadnych…
— Ten sam dawny Rincewind… — Dwukwiat uśmiechnął się pobłażliwie. — Zawsze i w każdej sprawie byłeś takim czarnowidzem, ale wszystko jakoś dobrze się kończyło.
— Nie ma upiorów, nie ma żadnego magicznego wojska — upierał się Rincewind. — Jest tylko…
— Kiedy siedmiu ludzi staje do walki z armią sto tysięcy razy liczniejszą, może się to skończyć tylko w jeden sposób.
— Właśnie. Cieszę się, że nabrałeś rozumu.
— Zwyciężą — stwierdził Dwukwiat. — W przeciwnym razie świat nie funkcjonowałby prawidłowo.
— Wyglądasz na wykształconą. — Rincewind zwrócił się do Motyl. — Wytłumacz mu, dlaczego jest w błędzie. To z powodu takiego niewielkiego wynalazku, jakiego używamy w naszym kraju. Nie wiem, czy tutaj o nim słyszeliście. Nazywa się matematyka.
Dziewczyna uśmiechnęła się tylko.
— Nie wierzysz mi, prawda? — stwierdził spokojnie Rincewind. — Jesteś taka sama jak on. Wyobrażacie sobie, że co to jest? Homeopatyczna wojna? Im mniej ludzi masz po swojej stronie, tym większa jest szansa na zwycięstwo? To tak nie działa. Chciałbym, żeby tak było, ale nie jest. Nie zdarzają się zadziwiające szczęśliwe zbiegi okoliczności, nie ma magicznych rozwiązań, a dobrzy nie wygrywają dlatego, że są mali i dzielni. — Z irytacją machnął na coś ręką.
— Ty zawsze przeżywałeś — przypomniał mu Dwukwiat. — Mieliśmy niezwykłe przygody, a ty zawsze przeżywałeś.
— To tylko przypadek. — I nadal przeżywasz.
— Bezpiecznie wydostałeś nas z więzienia — dodała Kwiat Lotosu.
— To zwykły zbieg oko… Uciekaj stąd!
Motyl odfrunął od jego ręki.
— Paskudztwo — mruknął Rincewind. — Ja stąd znikam — powiedział głośno. — Nie mogę zostać i patrzeć. Mam sprawy do załatwienia. Poza tym wydaje mi się, że zaraz potem zaczną mnie szukać niedobrzy ludzie.
Zdał sobie sprawę z łez lśniących w oczach Kwiatu Lotosu.
— My… sądziliśmy, że coś zrobisz — szepnęła.
— Ja? Niczego nie mogę zrobić! A już zwłaszcza niczego magicznego! Jestem z tego znany. Nie powinniście wierzyć, że Wielcy Magowie rozwiążą wasze problemy, bo nie ma takich i nie rozwiązują, a ja wiem o tym najlepiej, bo wcale nie jestem jednym z nich!
Cofnął się.
— Dlaczego zawsze mnie coś takiego spotyka? Pilnuję swoich spraw, ale ni z tego, ni z owego wszystko się komplikuje, nagle ludzie polegają na mnie i powtarzają: „Och, Rincewindzie, co z tym zrobisz?”. Otóż synuś pani Rincewindowej, jeśli była panią Rincewindową naturalnie, nie ma zamiaru nic robić! Jasne? Sami musicie sobie radzić! Żadna tajemna magiczna armia nie… Czy moglibyście przestać tak mi się przyglądać? Nie wiem, czemu niby to ma być moja wina! Mam inne sprawy! To nie mój interes!