Выбрать главу

A potem odwrócił się i pobiegł.

Nikt w tłumie nie zwrócił na niego uwagi.

Ulice były opustoszałe — według standardów Hunghung, co oznacza, że czasami dało się zobaczyć bruk. Rincewind przeciskał się i przepychał uliczkami najbliższymi muru, wypatrując jakiejś bramy ze strażnikami zbyt zajętymi, by stawiali pytania.

Za sobą usłyszał kroki.

— Słuchajcie — powiedział, odwracając się. — Mówiłem przecież, że możecie sobie…

To był Bagaż. Udało mu się wyglądać na nieco zawstydzonego.

— Aha, wreszcie się zjawiamy, co? — rzucił złośliwie Rincewind. — Cóż to się stało z tym wszędzie-podążam-za-swoim-panem?

Bagaż przestępował z nogi na nogę. Z bocznej uliczki wynurzyła się trochę większa i o wiele bardziej ozdobna jego wersja. Jej wieko było intarsjowane kosztownym drewnem, a stopy, jak wydało się Rincewindowi, miała bardziej filigranowe od stóp Bagażu z odciskami i zrogowaciałymi paznokciami. Poza tym miała też pomalowane paznokcie.

— Aha — mruknął. — No tak. Coś podobnego. Cóż, rozumiem chyba. Naprawdę? Znaczy… tak. No dobrze. Chodźmy.

Dotarł do końca uliczki i skręcił. Bagaż stukał delikatnie w większy kufer, popychając go w ślad za magiem.

Osobiste doświadczenia seksualne Rincewinda nie były zbyt rozległe, ale oglądał odpowiednie diagramy. Nie miał jednak pojęcia, jak mogłyby się stosować do akcesoriów podróżnych. Czy mówiły coś w rodzaju: „Ale szkatuła” albo „Patrz, jakie zawiasiki idą”?

Jeśli już o tym mowa, to nie miał żadnych powodów, by przypuszczać, że jego Bagaż jest samcem. Owszem, posiadał morderczą naturę, ale nie różnił się pod tym względem od wielu znanych Rincewindowi kobiet, które zresztą w wyniku spotkania z nim zdradzały często jeszcze silniejsze mordercze zapędy. Skłonność do przemocy, jak słyszał, jest uniseksualna. Nie bardzo wiedział, czym jest uniseks, ale podejrzewał, że chodzi o to, czego normalnie doświadczał.

Przed sobą zauważył niewielką bramę. Wydawała się niestrzeżona.

Mimo lęku przeszedł przez nią i powstrzymał się od ruszenia biegiem. Władze zawsze dostrzegały biegnącego człowieka. Pora, żeby zacząć uciekać, następuje w okolicy „e” w: „Hej, ty!”.

Nikt nie zwracał na niego uwagi. Ludzie zebrani na murze całą uwagę zarezerwowali dla wojska.

— Patrzcie sobie — rzekł z goryczą, zwracając się do wszechświata w ogólności. — To głupie. Gdyby walczyło siedmiu przeciwko siedemdziesięciu, każdy by wiedział, kto przegra. A że to siedmiu przeciwko siedmiuset tysiącom, nikt jakoś nie jest przekonany. Tak jakby liczby już nic nie znaczyły. Ale dlaczego niby akurat ja mam coś na to poradzić? Przecież nawet nie znam tego gościa za dobrze. Owszem, uratował mi życie parę razy, ale to jeszcze nie powód, żeby ginąć straszną śmiercią, bo on nie umie liczyć. Więc możecie przestać tak się na mnie gapić.

Bagaż cofnął się odrobinę. Inny Bagaż…

…Rincewind uznał, że po prostu wygląda kobieco. Kobiety mają większe bagaże, prawda? Z powodu — wchodził tu na obce terytorium — wszystkich dodatkowych falbanek i w ogóle. To po prostu fakt, podobnie jak ten, że noszą mniejsze chusteczki od mężczyzn, chociaż ich nosy są tego samego rozmiaru. Bagaż zawsze był tym jedynym Bagażem. Rincewind nie był psychicznie gotów na obecność następnego.

Miał zatem Bagaż i… i inny Bagaż.

— Chodźcie oboje — rzucił. — Wynosimy się stąd. Zrobiłem, co mogłem. Więcej już nie potrafię. Nic mnie to nie obchodzi. Nie mam z tym nic wspólnego. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy na mnie liczą. Nie można na mnie liczyć. Nawet ja na siebie nie liczę, a przecież jestem sobą.

* * *

Cohen spojrzał na horyzont. Wzbierały szarogranatowe chmury.

— Burza nadciąga — stwierdził.

— Jakie szczęście, że jej nie dożyjemy, bo całkiem by nas przemoczyła — odparł z satysfakcją Mały Willie.

— Ale zabawna sprawa. Wygląda, jakby nadciągała ze wszystkich stron.

— Wredna zagraniczna pogoda. Nie można na niej polegać.

Cohen przyjrzał się armiom pięciu wodzów.

Ustawiły się wokół pozycji zajętej przez Cohena. Ich taktyka wydawała się całkiem oczywista: nacierać. Ordyńcy widzieli dowódców przejeżdżających przed frontem legionów.

— Jak to ma się zacząć? — zapytał Cohen. Wzmagający się wiatr szarpał tym, co pozostało mu z włosów. — Ktoś zagwiżdże albo co? Czy po prostu wrzaśniemy i ruszymy do ataku?

— Rozpoczęcie działań następuje zwykle za porozumieniem — wyjaśnił Saveloy.

— Aha.

Cohen popatrzył na las pik i proporców. Setki tysięcy ludzi wyglądały z bliska jak bardzo duży tłum.

— Przypuszczam — odezwał się powoli — że żaden z was nie ma jakiegoś niesamowitego planu, który dotąd trzymał w sekrecie?

— Myśleliśmy, że ty masz — odparł Truckle.

Kilku jeźdźców wysunęło się z szeregów każdej armii i w grupie podjechali do ordy. Zatrzymali się o rzut oszczepem od nich i patrzyli.

— No dobra — mruknął Cohen. — Głupio mi to mówić, ale może powinniśmy pogadać o kapitulacji.

— Nie! — zaprotestował Saveloy i umilkł zakłopotany tym, jak głośno zabrzmiało to słowo. — Nie — powtórzył już ciszej. — Nie przeżyjecie, jeśli się poddacie. Tyle że nie zginiecie od razu.

Cohen podrapał się w nos.

— Jaka to była flaga… no wiesz… kiedy chcesz z nimi pogadać, ale żeby cię nie zabili?

— Musi być czerwona. Ale słuchaj, nic tym nie…

— Wszystko mi się myli. Czerwony na kapitulację, biały na pogrzeb… — mruczał Cohen. — Dobra. Ktoś ma coś czerwonego?

— Ja mam chustkę — zgłosił się Saveloy. — Ale jest biała, a poza tym…

— Dawaj ją.

Barbarzyński nauczyciel bardzo niechętnie podał chusteczkę. Cohen wyjął zza pasa niewielki, bardzo zużyty nóż.

— Nie mogę uwierzyć! — jęknął Saveloy. Niemal płakał. — Cohen Barbarzyńca rozmawia o kapitulacji z takimi ludźmi!

— Wpływ cywilizacji — wyjaśnił Cohen. — Pewno zrobiłem się od niej miękki w głowie.

Przeciągnął nożem po ręce i przycisnął chusteczkę do rany.

— I gotowe. Zaraz będziemy mieli czerwoną flagę.

Orda z aprobatą pokiwała głowami. Był to niezwykle wręcz symboliczny, dramatyczny, a nade wszystko idiotyczny gest, w najlepszej tradycji barbarzyńskiego bohaterstwa. Nie pozostał też niezauważony przez niektórych przynajmniej stojących bliżej żołnierzy.

— Gotowe — rzekł Cohen. — Ty, Ucz, i ty, Truckle, pójdziecie ze mną. Pogadamy z nimi.

— Zawloką cię do lochów! — protestował Saveloy. — Mają tam oprawców, którzy potrafią zachować cię przy życiu przez całe lata!

— Co? Co on gada?

— Powiedział, że POTRAFIĄ ZACHOWAĆ CIĘ PRZY ŻYCIU PRZEZ LATA, Hamish.

— Dobra. Mnie to pasuje.

— O bogowie! — westchnął Saveloy.

Powlókł się za tamtymi dwoma w stronę wodzów.

Pan Hong uniósł przyłbicę i znad czubka nosa przyglądał się, jak podchodzą.

— Czerwona flaga, widzicie? — Cohen pomachał wilgotną szmatką na mieczu.

— Tak — potwierdził pan Hong. — Widzieliśmy to przedstawienie. Mogło zrobić wrażenie na prostych żołnierzach, barbarzyńco, ale na mnie nie zrobiło żadnego.

— Jak tam chcesz. Chcemy pogadać o poddaniu.