Znieruchomiał.
— O nie — powiedział. — Nie, nie, nie. Nie złapiecie mnie na to. Wejdę do poręcznej groty, a tam będą małe drzwiczki albo mądry starzec, albo jeszcze coś, i wciągnie mnie z powrotem w wydarzenia. Właśnie. Trzymać się otwartej przestrzeni. Tak, to właściwe podejście.
Na wpół wszedł, na wpół wspiął się na zaokrąglony szczyt wzgórza, wyrastający ponad drzewami jak kopuła. Teraz, kiedy był blisko, przekonał się, że szczyt nie jest tak gładki, jak wydawał się z dołu. Wiatry i deszcze przeorały ziemię wąwozami i kanałami, a krzewy skolonizowały wszystkie osłonięte zbocza.
Konstrukcja na szczycie była, ku jego zdumieniu, zardzewiała. Wzniesiono ją z żelaza: spiczasty żelazny dach, żelazne ściany, żelazne drzwi. Zauważył kilka zapomnianych gniazd, trochę śmieci na podłodze, ale poza tym niczego. To nie była dobra kryjówka. To było miejsce, gdzie każdy spróbuje szukać.
Ściana chmur otaczała już cały świat dookoła. Błyskawice iskrzyły się w jej głębi i słyszał grzmoty — nie delikatny łoskot letnich gromów, ale trzask rozrywanego nieba.
Mimo to upał niczym kołdra spowijał równinę. Powietrze wydawało się gęste. Za chwilę lunie deszcz, aż żaby z nieba polecą.
— Znaleźć miejsce, gdzie nikt mnie nie zauważy — mruczał pod nosem. — Głowę trzymać nisko. Jedyny sposób. Co mnie to wszystko obchodzi? Nie mój kłopot.
Dysząc ciężko w przytłaczającym upale, szedł naprzód.
Pan Hong był rozzłoszczony. Ci, którzy go znali, dostrzegali to, gdyż mówił wolniej i cały czas się uśmiechał.
— A skąd ludzie wiedzą, że smoki błyskawic się gniewają? — zapytał. — Może to oznaka radości?
— Nie przy takim kolorze nieba — odparł pan Tang. — To nie jest pomyślny kolor dla nieba. Takie niebo jak to zwiastuje.
— A cóż takiego zwiastuje, jeśli wolno spytać?
— Po prostu ogólnie zwiastuje.
— Wiem, o co tu chodzi — rzucił pan Hong z irytacją. — Boicie się walczyć z siedmioma staruszkami, prawda?
— Ludzie mówią, że to legendarnych Siedmiu Niezniszczalnych Mędrców — wyjaśnił pan Fang. Spróbował się uśmiechnąć. — Wiesz, panie, jacy są zabobonni…
— Jakich Siedmiu Mędrców? — zdziwił się pan Hong. — Wyjątkowo dobrze znam historię świata i nie ma tam żadnych legendarnych Siedmiu Niezniszczalnych Mędrców.
— Ehm… jeszcze nie — przyznał pan Fang. — Uhm… ale… w taki dzień jak dzisiaj… Może legendy muszą się kiedyś zaczynać…
— To barbarzyńcy! O bogowie! Siedmiu ludzi. Czy mam wierzyć, że boimy się siedmiu ludzi?
— Jest w tym coś niedobrego — wtrącił pan McSweeney. — Tak mówią żołnierze — dodał szybko.
— Ogłosiliście proklamację o naszej niebiańskiej armii duchów? Wszyscy?
Wodzowie starali się unikać jego wzroku.
— No… tak — potwierdził pan Fang.
— Na pewno poprawiła morale.
— No… niezupełnie…
— Co chcesz przez to powiedzieć, człowieku?
— Tego… wielu żołnierzy zdezerterowało. Hm… powtarzali, że cudzoziemskie upiory to wystarczające nieszczęście, ale…
— Ale co?
— To żołnierze, panie Hong — przypomniał surowo pan Tang.
— Wszyscy znali ludzi, których woleliby już nie spotykać. A pan nie?
Na ułamek sekundy coś jakby sugestia skurczu wykrzywiła policzek pana Honga. Minęła natychmiast, ale ci, którzy patrzyli, zauważyli. Na słynnej niewzruszonej powłoce pana Honga pojawiło się pęknięcie.
— I co pan zrobi, panie Tang? Pozwoli tym bezczelnym barbarzyńcom odejść?
— Ależ skąd! Jednak… nie trzeba całej armii przeciwko siedmiu ludziom. Siedmiu bardzo starym ludziom. Wieśniacy mówią…
Głos pana Honga wzniósł się odrobinę wyżej.
— Powiedzże wreszcie, człowieku, który słucha wieśniaków. W końcu może się dowiemy, co mówią o tych głupich i zuchwałych starcach?
— Otóż o to właśnie chodzi, panie Hong. Mówią: Jeśli są tak głupi i tak zuchwali, to… jakim cudem zdołali dożyć takiego wieku?
— Szczęście!
To nie było właściwe słowo. Nawet pan Hong zdał sobie z tego sprawę. Nie szczędził trudu i mąk — zwykle trudu i mąk innych osób — by wypełnić życie pewnością. Wiedział jednak, że inni wierzą w szczęście. Tę słabość zwykle z przyjemnością wykorzystywał. A teraz szczęście samo usiadło mu przed nosem.
— Nic w sztuce wojennej nie poucza nas, jak pięć armii powinno atakować siedmiu starców — przypomniał pan Tang. — Czy są upiorami, czy nie. A to dlatego, panie Hong, że nikt jeszcze nie pomyślał, by coś takiego było możliwe.
— Jeśli się boicie, ruszę na nich tylko z moimi dwustu pięćdziesięcioma tysiącami ludzi.
— Nie boję się — zapewnił pan Tang. — Jestem zawstydzony.
— Każdy z nich uzbrojony w dwa miecze — ciągnął pan Hong, nie zwracając na niego uwagi. — I wtedy zobaczymy, jak bardzo sprzyja szczęście tym… mędrcom. Ponieważ, moi panowie, ja muszę mieć szczęście tylko raz. Oni musieliby mieć szczęście ćwierć miliona razy.
Opuścił przyłbicę.
— Macie dzisiaj szczęście, panowie?
Pozostali czterej wodzowie unikali swego wzroku.
Pan Hong zauważył ich pełne rezygnacji milczenie.
— Dobrze więc — rzekł. — Niech zabrzmią gongi i wystrzelą sztuczne ognie… by zagwarantować nam szczęście, naturalnie.
W armiach Imperium występowały liczne stopnie, niektóre całkiem nieprzetłumaczalne. Trzy Różowe Świnki i Pięć Białych Kłów byli mniej więcej szeregowcami. Nie dlatego że mieli skłonność do ludowych zabaw, gdzie długie szeregi tancerzy tupią do rytmu.
Byli szeregowcami, bo takich jak oni armia miała wielu. Tak wielu, że nawet muły były wyższe stopniem — ponieważ niełatwo jest znaleźć dobrego muła, a takich ludzi, jak Różowe Świnki i Białe Kły, można spotkać w każdym wojsku, zwykle tam, gdzie jakaś latryna wymaga czyszczenia.
Byli tak nieznaczący, że uznali, iż atakowanie ich byłoby dla cudzoziemskiego krwiożerczego upiora zwykłą stratą czasu. Uczciwiej byłoby, skoro przybył tu z tak daleka, dać mu szansę okrutnego zamordowania kogoś wyższego rangą.
Zatem uprzejmie opuścili obóz tuż przed świtem, a teraz się ukrywali. Oczywiście, gdyby armii zagroziło zwycięstwo, zawsze mogli opuścić teren pozaobozowy. Niewielka istniała szansa, że w ogólnym podnieceniu ktoś zauważy ich nieobecność. Zresztą nabrali sporego doświadczenia w pojawianiu się na polach bitew na czas, by wraz z innymi świętować zwycięstwo. Teraz leżeli więc wśród wysokich traw i obserwowali manewrujące wojska.
Z tej wysokości wojna robiła spore wrażenie. Armia jednej strony była tak mała, że prawie niewidoczna. Oczywiście, jeśli wziąć pod uwagę bardzo stanowcze zaprzeczenia z ostatniej nocy, była wręcz niewidzialna i dlatego niewidoczna.
Właśnie wysokość ich pozycji sprawiła, że pierwsi zauważyli pierścień wokół nieba.
Unosił się tuż nad burzową ścianą chmur ponad horyzontem. Tam, gdzie trafiały go przypadkowe promienie słońca, lśnił złociście, gdzie indziej był zwyczajnie żółty. Ale biegł dookoła bez żadnej przerwy, cienki jak nić.
— Śmieszna chmura — zauważył Białe Kły.
— Faktycznie — zgodził się Różowe Świnki. — Co z tego?
Prowadząc tę dyskusję, popijali ryżowe wino z niedużej flaszki, od której Białe Kły uwolnił nocą nic niepodejrzewającego towarzysza. Nagle usłyszeli jęk.
— Ooooooch…