Выбрать главу

Wino stanęło im w gardłach.

— Słyszałeś? — spytał Różowe Świnki.

— Znaczy to…

— Oooooch…

— Właśnie!

Obejrzeli się bardzo powoli.

Coś wysunęło się z rowu za nimi. Miało w przybliżeniu humanoidalny kształt i ociekało czerwonym błotem. Z ust wydobywały się dziwne odgłosy.

— Ooooch, szlag!

Różowe Świnki chwycił Białe Kły za ramię.

— To niewidzialny krwiożerczy upiór! — Ale ja go widzę!

Różowe Świnki obejrzał się szybko.

— To Czerwona Armia! Wychodzi z ziemi, tak jak zawsze opowiadali!

Białe Kły, który posiadał o kilka szarych komórek więcej od kolegi, a co ważniejsze, wypił dopiero drugi kubek wina, przyjrzał się dokładniej.

— To może być całkiem normalny człowiek, tylko unurzany w błocie — stwierdził. Podniósł głos. — Hej, ty!

Postać odwróciła się i spróbowała uciekać.

Różowe Świnki szturchnął kolegę w bok.

— To ktoś z naszych?

— A wygląda na takiego?

— Gońmy go!

— Po co?

— Bo ucieka!

— To niech sobie ucieka.

— Może ma pieniądze. A zresztą po co właściwie ucieka?

* * *

Rincewind zjechał do kolejnego rowu. Co za pech! Żołnierze powinni być na polu walki. Gdzie się podział honor, obowiązek i cała reszta?

Dno rowu pokrywała nadgniła trawa i mech.

Rincewind stanął i nasłuchiwał głosów ścigających.

Było duszno. Całkiem jakby nadchodząca burza pchała przed sobą cały żar, zmieniając równinę wokół Hunghung w rozgrzany piekarnik.

Nagle grunt zatrzeszczał i osunął się.

Nad brzegiem rowu pojawiły się twarze dezerterów.

Znów zatrzeszczało i ziemia osunęła się o następny cal czy dwa. Rincewind nie śmiał nawet odetchnąć w obawie, że dodatkowa waga powietrza uczyni go zbyt ciężkim. Było też jasne, że najmniejsze poruszenie, na przykład skok, może tylko pogorszyć sytuację.

Bardzo ostrożnie spojrzał w dół.

Martwy mech rozstąpił się i Rincewind stał na czymś, co wyglądało jak zagrzebana w ziemi drewniana belka. Jednak osypujący się wokół niej grunt sugerował pustą przestrzeń pod spodem.

Ten grunt zresztą ustąpi chyba lada mo…

Rincewind rzucił się do przodu. Dno rowu zapadło się i teraz, zamiast stać na łamiącym się z wolna bloku drewna, wisiał, trzymając się czegoś, co wydawało się drugą zasypaną belką. Oceniając na dotyk, była tak samo spróchniała jak pierwsza.

W dodatku — może dla towarzystwa — także się zapadała.

A potem znieruchomiała nagle.

Twarze żołnierzy zniknęły, kiedy brzegi rowu zaczęły się osuwać. Ziemia i kamyki sypały się obok Rincewinda. Bębniły o jego buty i spadały dalej.

Wyczuwał — jako ekspert w takich sprawach — że wisi nad głębią. Z jego punktu widzenia wisiał też na wysokości.

Belka znowu się poruszyła.

Sytuacja, w ocenie Rincewinda, dopuszczała dwa rozwiązania. Mógł puścić belkę i runąć w ciemność na spotkanie nieznanego losu albo trzymać się, dopóki belka się nie zapadnie, i wtedy dopiero runąć w ciemność na spotkanie nieznanego losu.

I nagle, ku swej radości, odkrył trzecie. Czubkiem buta dotknął czegoś, nieważne czego, może korzenia albo wystającego kamienia. To coś przejęło część jego ciężaru — przynajmniej tyle, że osiągnął chwiejną równowagę: nie był całkiem bezpieczny, ale i nie całkiem spadał. Oczywiście, to tylko rozwiązanie chwilowe, ale zawsze uważał, że życie jest ciągiem następujących po sobie chwilowych rozwiązań.

Jasnożółty motyl z ciekawym deseniem na skrzydełkach przefrunął wzdłuż rowu i usiadł na jedynej dostępnej plamie koloru, która okazała się kapeluszem maga.

Belka ustąpiła odrobinę.

— Fruwaj stąd! — powiedział Rincewind, starając się nie używać ciężkich przekleństw. — Uciekaj!

Motyl złożył skrzydełka i zaczął grzać się w słońcu.

Rincewind zwinął wargi i spróbował dmuchnąć sobie w nozdrza.

Zaskoczony motyl wzleciał w powietrze…

— No… — odetchnął Rincewind.

…i instynktownie reagując na zagrożenie, zamachał skrzydełkami o tak, a potem tak.

Krzewy zaszeleściły. A ściana chmur na niebie wygięła się w niezwykłe formy.

Uformowała się jeszcze jedna chmura, wielkości mniej więcej rozzłoszczonego szarego balonika. Zaczął padać deszcz. Nie deszcz ogólny, ale deszcz konkretny. Padał konkretnie na tę stopę kwadratową gruntu, która zawierała w sobie maga. A dokładniej na jego kapelusz.

Bardzo mała błyskawica trafiła Rincewinda w nos.

— Aha! Mamy tu… — Różowe Świnki, zaglądając do rowu, zawahał się przez moment, nim podjął z namysłem: — …głowę w dziurze… a nad nią bardzo małą ulewę.

Wtedy przyszło mu na myśl, że z ulewą czy bez, nic go nie powstrzyma przed odcięciem istotnych fragmentów byłego uciekiniera. Jedynym dostępnym istotnym fragmentem była głowa, ale to mu nie przeszkadzało.

Właśnie w tej chwili kapelusz Rincewinda dostatecznie już nasiąkł wilgocią i przegniłe drewno nie wytrzymało obciążenia. Rincewind runął w ciemność na spotkanie nieznanego losu.

* * *

Było całkiem ciemno.

Odbierał bolesne wrażenie chaosu, tuneli i osuwającej się ziemi. Założył… a przynajmniej ta część jego umysłu, która nie chlipała ze strachu, założyła, że ziemia zapadła się pod nim, i wpadł do jakiejś groty. Grota. To ważne słowo. Znalazł się w grocie. Wyciągnął rękę — bardzo ostrożnie, na wypadek gdyby czegoś dotknął — i starał się czegoś dotknąć.

Trafił na prostą krawędź. Prowadziła do dwóch innych krawędzi rozchodzących się pod kątami prostymi. Zatem… to oznaczało blok.

Ciemność wciąż była niczym duszny, aksamitny całun.

Z obecności bloku kamienia wynika, że istnieje też inne wejście do groty — normalne wejście. W tej chwili gwardziści pewnie biegną w jego stronę.

Może Bagaż biegnie z kolei w ich stronę. Ostatnio zachowywał się dziwnie, to pewne. Chyba lepiej, że go tu nie ma. Chyba…

Rincewind poklepał się po kieszeniach, powtarzając mantrę, jaką nawet niemagowie przywołują, by znaleźć zapałki, czyli szeptał rozpaczliwie pod nosem:

— Zapałki, zapałki, zapałki…

Znalazł kilka i nerwowo potarł jedną o paznokieć.

— Au!

Dymiący żółty płomyk nie oświetlił niczego poza dłonią Rincewinda i kawałkiem jego rękawa.

Rincewind przeszedł kilka kroków, nim zapałka sparzyła mu palce. Kiedy zgasła, pozostawiła niebieskie kręgi w czarnym polu widzenia.

Nie słyszał tupotu ścigających go stóp. W ogóle nic nie słyszał. W teorii powinna gdzieś kapać woda, ale powietrze wydawało się dość suche.

Sięgnął po kolejną zapałkę, ale tym razem podniósł ją jak najwyżej i wytężył wzrok.

Uśmiechnął się do niego siedmiostopowy żołnierz.

* * *

Cohen spojrzał znowu.

— Lada chwila lunie — stwierdził. — Popatrzcie tylko na niebo.

W masie chmur pojawiały się sugestie fioletu i czerwieni, od czasu do czasu zaś jaśniejsza plama błyskawicy uderzającej gdzieś pośród nich.

— Ucz!

— Tak?

— Ty wiesz wszystko. Dlaczego ta chmura tak wygląda?

Saveloy popatrzył w kierunku wskazywanym przez Cohena. Nisko nad horyzontem unosił się żółty pas. Obejmował cały widnokrąg: jedno wąskie pasmo, jak gdyby słońce usiłowało się przez nie przebić.