— Może szew puszcza? — zgadywał Mały Willie.
— Jaki szew?
— Gdy ma być ulewa, chmury się obrywają. Ta już się chyba rozłazi w szwach.
— Czy mi się wydaje — odezwał się Saveloy — czy naprawdę jest coraz szersza?
Caleb obserwował linie wroga.
— Cała kupa różnych gości galopuje tam i z powrotem na tych konikach — zauważył. — Mam nadzieję, że w końcu ruszą. Inaczej będziem tu tkwić cały dzień.
— Ja żem jest za tym, co by ruszyć na nich, kiedy się nie spodziewają — zaproponował Hamish.
— Czekajcie… czekajcie… — uspokajał Truckle. Dobiegły ich dźwięki licznych gongów i trzaski fajerwerków. — Wygląda na to, że te bę… te dzieci namiętności rzeczywiście się ruszą.
— Dzięki bogom! — mruknął Cohen i zgasił skręta.
Saveloy aż dygotał z podniecenia.
— Zaśpiewamy jakąś pieśń bogom, zanim pójdziemy w bój?
— Możesz, jeśli masz ochotę — zgodził się Cohen.
— Czy wzniesiemy jakieś pogańskie inkantacje albo modły?
— Raczej nie.
Cohen patrzył na niebo. Niepokoiło go o wiele bardziej niż zbliżające się szeregi nieprzyjaciół. Żółte pasmo było teraz szersze i trochę zbladło. Przez chwilę żałował, że nie ma chyba ani jednego boga czy bogini, którego świątyni nie zbezcześcił, nie obrabował albo nie spalił.
— A będziemy uderzać mieczami o tarcze i wykrzykiwać słowa wyzwania? — pytał z nadzieją Saveloy.
— Trochę już na to za późno.
Nauczyciel był tak załamany brakiem pogańskich rytuałów, że stary barbarzyńca, sam się dziwiąc swej reakcji, dodał:
— Ale nie krępuj się, jeśli lubisz takie rzeczy.
Orda dobyła rozmaitych mieczy. W przypadku Hamisha spod pledu wysunął się drugi topór.
— Zobaczymy się w niebie! — zawołał rozgorączkowany Saveloy.
— Pewno — odparł Caleb, obserwując zbliżający się szereg żołnierzy.
— Gdzie będą uczty, młode damy i w ogóle.
— Tak, tak. — Mały Willie sprawdził palcem ostrze.
— I hulanki, i żłopanie, o ile pamiętam.
— Możliwe — przyznał Vincent, masując obolałe ścięgno.
— I będziemy robić takie te, no wiecie, co rzuca się toporem i odcina kobietom warkocze!
— Jasne. Jeśli chcesz.
— Ale…
— Co?
— Na tych ucztach… podają coś wegetariańskiego?
Nadchodząca armia wrzasnęła groźnie i ruszyła biegiem.
Pędzili na ordę niemal tak szybko jak chmury, które wrząc gwałtownie, nadpływały ze wszystkich stron.
Umysł Rincewinda tajał z wolna w ciszy i ciemności pod wzgórzem.
To posąg, tłumaczył sobie. Nic więcej. Nie ma się czym przejmować. Nawet niespecjalnie udany. Zwyczajna wielka statua człowieka w zbroi. O, tam stoi jeszcze parę, widać je na samej granicy kręgu światła…
— Au!
Upuścił zapałkę i possał palec.
Potrzebował teraz ściany. W ścianie są wyjścia. Owszem, mogą być również wejściami, ale w tej chwili raczej nie musiał się obawiać, że wbiegnie tu jakiś gwardzista. Powietrze miało posmak starości z domieszką żelaza i lekką przyprawą błyskawic, ale poza tym wydawało się nieużywane.
Ruszył naprzód, przy każdym kroku obmacując stopą grunt.
Nagle pojawiło się światło — z palca Rincewinda skoczyła mała niebieska iskierka.
Cohen złapał się za brodę. Odsuwała się od jego twarzy.
Wianuszek włosów Saveloya stanął sztorcem na głowie.
Iskrzył.
— Wyładowania elektrostatyczne! — zawołał Saveloy.
Przed nimi rozjarzyły się piki nieprzyjaciół. Atak się załamał. Słyszeli krótkie wrzaski, kiedy iskry przeskakiwały z żołnierza na żołnierza.
Cohen uniósł głowę.
— Coś takiego — powiedział. — Spójrzcie tylko!
Drobne iskierki zapalały się wokół Rincewinda, kiedy szedł ostrożnie po niewidzialnym gruncie.
Słowo „grobowiec” pojawiło się do rozważenia. Jednym z faktów, znanych Rincewindowi na temat grobowców, był ten, że ich budowniczowie często przejawiali niezwykłą pomysłowość w dziedzinie pułapek i ostrzy. A także umieszczali we wnętrzach różne malowidła i posągi, zapewne po to, by umarli mieli na co popatrzeć, kiedy się znudzą.
Wyciągniętą dłonią trafił na kamień. Ostrożnie ruszył w bok. Od czasu do czasu deptał coś uginającego się i miękkiego; miał nadzieję, że to błoto.
I nagle, akurat na wysokości dłoni, znalazł dźwignię. Sterczała na pełne dwie stopy.
Chwileczkę! To może być pułapka. Tyle że pułapki to zwykle, no… pułapki. Człowiek odkrywa je dopiero wtedy, kiedy jego głowa toczy się już po korytarzu parę sążni dalej. A projektanci pułapek na ogół mieli zwyczajne mordercze instynkty i nie wymagali od swych ofiar aktywnej współpracy.
Rincewind szarpnął.
Żółta chmura płynęła nad głowami w milionach fragmentów, które na fali wywołanego przez siebie wiatru poruszały się o wiele szybciej, niż mogłyby sugerować powolne uderzenia skrzydełek. Za nimi sunęła burza.
Saveloy zamrugał niepewnie.
— Motyle?
Obie walczące strony znieruchomiały, gdy motyle przelatywały nad nimi. Słychać było nawet szelest skrzydełek.
— No dobra, Ucz — rzucił Cohen. — Może to jakoś wytłumaczysz.
— To, no… to może być całkiem naturalne zjawisko. Tego… na przykład motyle admirały znane są… właśnie… Prawdę mówiąc, nie wiem.
Chmura motyli sunęła w stronę wzgórza.
— Czy to nie znak? — zastanowił się Cohen. — Musi przecież być jakaś świątynia, której nie okradłem.
— Kłopot ze znakami i omenami — wtrącił Mały Willie — polega na tym, że nigdy nie wiesz, do kogo są skierowane. To tutaj może być całkiem dobrą wróżbą dla Honga i jego kumpli.
— No to ja ją zabieram — oświadczył Cohen.
— Nie możesz ukraść przesłania od bogów! — zaprotestował Saveloy.
— A co, jest do czegoś przybite? Nie? Na pewno nie? I dobrze. Czyli jest moje.
Wzniósł miecz. Ostatnie motyle trzepotały mu nad głową.
— Bogowie uśmiechają się do nas! — krzyknął. — Hahaha!
— Hahaha? — szepnął Saveloy.
— To żeby ich przestraszyć — wyjaśnił Cohen.
Zerknął na pozostałych ordyńców. Każdy z nich lekko skinął głową.
— No dobra, chłopaki — rzekł spokojnie. — To tyle.
— Eee… co mam zrobić? — spytał Saveloy.
— Pomyśl o czymś, co cię porządnie rozzłości. Żeby aż stara krew zawrzała. Wyobraź sobie, że wróg jest wszystkim, co nienawidzisz.
— Dyrektorzy — powiedział Saveloy.
— Dobrze.
— Nauczyciele gimnastyki!
— Aha.
— Chłopcy, którzy żują gumę! — wrzasnął Saveloy.
— Patrzcie, dym mu wylatuje z uszu — zauważył Cohen. — Pierwszy na tamtym świecie czeka na resztę. Do ataku!
Żółta chmura zawirowała nad zboczami wzgórza, a potem, niesiona prądem wstępującym, wzleciała w niebo. Wzleciała ponad burzę, piętrząc się wyżej i wyżej, rozprzestrzeniając w kształt trochę podobny do młota…
Uderzyła.
Piorun trafił żelazną pagodę z taką siłą, że eksplodowała w deszczu rozpalonych do białości odłamków.