Atak siedmiu starych ludzi jest dla armii rzeczą kłopotliwą. Żaden podręcznik taktyki nie radzi, co robić w takiej sytuacji. Pojawia się tendencja do zdumienia.
Żołnierze rozstąpili się przed szarżą, a potem, kierowani prądami wielkiej ludzkiej masy, zwarli szeregi za atakującymi.
Ordę otaczał mur tarcz. Wyginał się i kołysał pod naporem ludzi, a także pod wściekłymi uderzeniami miecza Saveloya.
— No chodź, walcz! — krzyczał nauczyciel. — Palicie fajki, tak? Ty! Ten chłopak z tyłu! Może odpowiesz, co? Masz za swoje!
Cohen spojrzał na Caleba, który tylko wzruszył ramionami. Widział już ludzi opętanych bitewnym szałem, ale nikogo tak oszalałego jak Saveloy.
Krąg rozerwał się, gdy kilku ludzi próbowało odskoczyć; zderzyli się z drugim szeregiem i odbili prosto na miecze Srebrnej Ordy. Jedno z kół wózka Hamisha wymierzyło żołnierzowi zjadliwy cios w kolano, a kiedy się schylał, napotkał jeden z toporów Hamisha sunący w przeciwnym kierunku.
Nie chodziło o szybkość — orda nie mogła poruszać się zbyt szybko. To była ekonomika. Saveloy już wcześniej zwrócił na nią uwagę. Barbarzyńcy po prostu zawsze znajdowali się tam, gdzie chcieli się znaleźć, a zatem nigdy w miejscu, gdzie trafiał czyjś miecz. Pozwalali innym biegać za siebie. Jakiś żołnierz ryzykował cięcie w stronę Truckle’a i nagle widział Cohena, który stał przed nim z uśmiechem i wzniesionym mieczem, albo Małego Williego, który kiwał mu głową z uznaniem i kłuł. Od czasu do czasu ktoś z ordyńców poświęcał moment na obronę Saveloya, zbyt podnieconego, by parować ciosy.
— Cofnijcie się, durnie!
Za walczącymi pojawił się pan Hong. Miał odsuniętą przyłbicę, a jego koń stawał dęba.
Żołnierze próbowali wykonać rozkaz. W końcu napór zelżał nieco, po czym ustał. Orda stała w poszerzającym się kręgu tarcz. Panowało coś zbliżonego do ciszy, zakłócane tylko niekończącym się gromem i trzaskami błyskawic nad wzgórzem.
Wtedy, przeciskając się gniewnie między żołnierzami, nadeszli wojownicy całkiem innego typu. Byli wyżsi, ciężej uzbrojeni, mieli wspaniałe hełmy i wąsy, które same wyglądały jak wypowiedzenie wojny.
Jeden z nich przyjrzał się groźnie Cohenowi.
— Orrrrr! Itiyorshu! Yutimishu!
— Czego? — zdziwił się Cohen.
— To samuraje. — Saveloy otarł pot z czoła. — Kasta wojowników. Myślę, że to było formalne wyzwanie. Tak. Chcesz, żebym z nim walczył?
Patrząc wciąż na Cohena, samuraj wyjął spod pancerza i rzucił w powietrze skrawek jedwabiu. Drugą ręką chwycił rękojeść swego długiego, wąskiego miecza…
Prawie nie usłyszeli świstu, ale na ziemię spłynęły powoli trzy paski jedwabiu.
— Cofnij się, Ucz — powiedział wolno Cohen. — Ten jest mój. Masz jeszcze chusteczkę? Dzięki.
Samuraj spojrzał na miecz Cohena. Był długi, ciężki i miał tyle szczerb, że można by go używać jako piły.
— Nigdy ci się nią uda — stwierdził. — Takim mieczem? Nigdy.
Cohen hałaśliwie wydmuchał nos.
— Tak myślisz? To patrz.
Chusteczka poszybowała w górę. Cohen ścisnął miecz…
Zanim jeszcze chusteczka zaczęła opadać, ściął głowy trzem gapiącym się w górę samurajom. Inni członkowie ordy, którzy myśleli podobnie jak ich przywódca, załatwili dodatkowe pół tuzina.
— Caleb podsunął mi ten pomysł — wyznał Cohen. — A morał z tego brzmi: albo walczysz, albo urządzasz pokazy; twój wybór.
— Nie masz honoru! — wrzasnął pan Hong. — Jesteś zwykłym opryszkiem!
— Jestem barbarzyńcą — odparł Cohen. — A honor, jaki posiadam, jest tylko mój. Nikomu go nie ukradłem.
— Chciałem was wziąć żywcem — oznajmił pan Hong. — Jednakże nie widzę już powodów, by trzymać się tej polityki.
Dobył miecza.
— Cofnąć się, nędznicy! — ryknął. — Cofnąć się! Niech wystąpią bombardierzy!
Obejrzał się jeszcze na Cohena. Twarz mu poczerwieniała, okulary przekrzywiły się na nosie.
Stracił panowanie nad sobą. I jak to zawsze się zdarza, gdy pęka tama, fala zalewa całe krainy.
Żołnierze odstąpili.
Orda raz jeszcze stanęła w rozszerzającym się kręgu.
— Co to jest bombardier? — zapytał Mały Willie.
— Tego… wydaje mi się, że chodzi o ludzi, którzy wystrzeliwują jakieś pociski — tłumaczył Saveloy. — Słowo pochodzi od…
— Aha, łucznicy — przerwał mu Mały Willie i splunął.
— Co?
— Powiedział, ŻE WYŚLĄ NA NAS ŁUCZNIKÓW, Hamish.
— Heheheh, żeśmy nie pozwolili, żeby łucznicy nas powstrzymali w dolinie Koom! — zarechotał antyczny barbarzyńca.
Mały Willie westchnął.
— To była bitwa między krasnoludami, a trollami. Nie jesteś ani jednym, ani drugim. To po czyjej stronie walczyłeś?
— Co?
— Pytałem, PO CZYJEJ STRONIE WALCZYŁEŚ?
— Byłżem po stronie, która płaciła pieniądze za walkę — oświadczył Hamish.
— To najlepsza ze stron.
Rincewind leżał na ziemi, zasłaniając dłońmi uszy.
Głos gromu wypełniał podziemną komorę. Niebieskie i fioletowe światła jaśniały tak mocno, że widział je przez zamknięte powieki.
Wreszcie potworna kakofonia ucichła. Z zewnątrz wciąż słyszał głosy burzy, jednak światło przygasło do bladoniebieskiego lśnienia, a huk do jednostajnego brzęczenia.
Rincewind zaryzykował przewrócenie się na plecy i otwarcie oczu.
Pod stropem zwisały na pordzewiałych łańcuchach wielkie szklane kule. Każda była rozmiaru człowieka, a w ich wnętrzu trzaskały i skwierczały błyskawice, kłując szkło i szukając drogi wyjścia.
Kiedyś musiało ich tu być o wiele więcej. Przez lata dziesiątki kuł spadły i leżały w kawałkach na ziemi. Na górze pozostały jednak dziesiątki innych, kołyszących się delikatnie na łańcuchach, gdy uwięzione wewnątrz błyskawice próbowały wyrwać się na wolność.
Powietrze wydawało się oleiste. Iskry sunęły po podłodze i strzelały z każdej krawędzi.
Rincewind wstał. Broda sterczała mu masą pojedynczych włosów.
Błyskawicowe kule oświetlały okrągłe jeziorko czystej — jeśli sądzić po falach — rtęci. Pośrodku wyrastała niska, pięciokątna wysepka. Nim Rincewind zdążył się jej dokładnie przyjrzeć, pojawiła się łódka dryfująca powoli dookoła i pluszcząca cicho na rtęciowych falach.
Nie była większa od typowej łodzi wiosłowej, a na jej maleńkim pokładzie leżała postać w zbroi. Albo może sama zbroja. Jeśli rzeczywiście była to sama zbroja, leżała z rękami złożonymi na piersi, w typowej pozie zbroi, która odeszła do lepszego świata.
Rincewind ruszył wokół jeziorka, aż trafił na płytę czegoś, co wyglądało całkiem jak złoto. Była wmurowana w podłogę przed posągiem.
Wiedział, że na nagrobkach zostawia się inskrypcje, choć nigdy nie był pewien, kto właściwie ma je czytać. Możliwe, że bogowie, choć oni przecież i tak już wszystko wiedzą. Nie wydawał mu się rozsądny pomysł, że gromadzą się przy grobie i wypowiadają uwagi w stylu: „Niech mnie, on naprawdę był Ukochanym Mężem? Nie wpadłbym na to”.
Na tym nagrobku wyryto w piktogramach tylko trzy słowa: Zwierciadło Jedynego Słońca.
Nie napisano nic o jego wielkich podbojach. Nie zamieszczono listy wybitnych osiągnięć. Nie wspomniano o mądrości, czy roli ojca swego ludu. Nie było żadnego wyjaśnienia. Ktokolwiek zna to imię, zdawał się mówić nagrobek, wie już wszystko. A twórca nie uznał chyba za możliwe, by ktokolwiek dotarł tak daleko i nie słyszał imienia Zwierciadła Jedynego Słońca.