Rincewind się odwrócił.
Z grzmotem trzasków i zgrzytów Czerwona Armia odwróciła się także.
Rzeczywiście była czerwona. Miała, jak zauważył Rincewind, ten sam kolor co gleba.
W ciemności zderzył się z kilkoma figurami. Nie zdawał sobie sprawy, że jest ich aż tyle. Długie szeregi niknęły w odległych cieniach.
Na próbę odwrócił się jeszcze raz. Za nim jeszcze raz rozległo się ciężkie tupanie.
Po kilku nieudanych próbach odkrył, że jedynym sposobem, by stanąć z nimi twarzą w twarz, jest zdjęcie butów, odwrócenie się i włożenie butów na powrót.
Na chwilę opuścił przyłbicę i zobaczył siebie, jak na chwilę opuszcza przyłbicę.
Wyciągnął rękę. Oni wyciągnęli ręce. Podskoczył. Oni podskoczyli z hukiem, od którego zakołysały się szklane kule. Błyskawice strzeliły spod ich butów.
Nagle ogarnęła go chęć, by wybuchnąć histerycznym śmiechem.
Dotknął nosa. Oni też dotknęli nosów. Z obłąkańczą uciechą wykonał tradycyjny gest odsyłający demony. Siedem tysięcy terakotowych środkowych palców wysunęło się w stronę sklepienia.
Próbował się uspokoić.
Określenie, którego nerwowo poszukiwał jego umysł, wypłynęło wreszcie na powierzchnię. Brzmiało: golem.
Nawet w Ankh-Morpork był jeden czy drugi. Zawsze spotykało się je w okolicach, gdzie żyli magowie lub kapłani o charakterze eksperymentatorów. Golemy na ogół to zwykłe gliniane figury, ożywiane odpowiednim zaklęciem czy modlitwą. Wykonywały proste zadania, ale ostatnio wyszły z mody. Kłopot nie polegał na zmuszeniu ich do pracy, ale na sprawieniu, by pracę przerwały. Jeśli na przykład człowiek kazał golemowi kopać ogródek i zapomniał o nim, po powrocie zastawał grządki fasoli długie na półtora tysiąca mil.
Rincewind przyjrzał się rękawicy.
Ostrożnie dotknął obrazka walczącego żołnierza.
Dźwięk siedmiu tysięcy równocześnie dobywanych mieczy przypominał rozdzieranie grubego arkusza blachy. Siedem tysięcy ostrzy wymierzyło w Rincewinda.
Cofnął się o krok. Armia również.
Znalazł się w grocie razem z siedmioma tysiącami uzbrojonych w miecze sztucznych żołnierzy. Fakt, że chyba mógł nimi sterować, wcale go nie uspokajał. Teoretycznie przez całe życie sterował Rincewindem i co mu z tego przyszło?
Przyjrzał się małym obrazkom. Jeden z nich przedstawiał żołnierza z dwoma głowami. Kiedy go dotknął, armia wykonała w tył zwrot. Aha.
Teraz trzeba się stąd wydostać…
Orda obserwowała krzątaninę wśród ludzi pana Honga. Ciągnęli na pierwszą linię jakieś ciężkie obiekty.
— Nie wyglądają mi na łuczników — zauważył Mały Willie.
— To Szczekający Pies — oświadczył Cohen. — Wiem coś o tym. Widziałem takie. Mają taką rurę pełną fajerwerków, a kiedy się je podpali, z drugiego końca wylatuje duży kamień.
— Czemu?
— A ty byś czekał, jakby ci podpalili fajerwerki koło dupy?
— Ucz, on powiedział „dupa” — poskarżył Truckle. — A tu jest napisane, że nie wolno mówić…
— Mamy przecież tarcze — przypomniał Saveloy. — Jestem pewien, że jeśli staniemy blisko siebie i wystawimy tarcze nad głowy, nic nam nie grozi.
— Kamień jest wielki na stopę i rozpalony do czerwoności.
— Czyli nie tarcze?
— Nie — uznał Cohen. — Truckle, popchniesz Hamisha…
— Nie przebiegniem nawet pięćdziesięciu stóp — wtrącił Caleb.
— Lepiej pięćdziesiąt stóp teraz niż sześć za chwilę, nie?
— Brawo! — zawołał Saveloy.
— Co?
Pan Hong obserwował ordyńców. Widział, jak wieszają tarcze na wózku inwalidzkim, tworząc coś w rodzaju prymitywnego ruchomego muru, i że koła zaczynają się kręcić.
Uniósł miecz.
— Ognia!
— Stemplujemy jeszcze ładunek, panie!
— Powiedziałem: ognia!
— Trzeba uzbroić Psa, panie!
Bombardierzy zwijali się gorączkowo, ponaglani nie tyle lękiem przed gniewem pana Honga, ile przed szarżującą ordą.
Włosy Saveloya powiewały w pędzie. Gnał przed siebie, wymachiwał mieczem i wrzeszczał.
Jeszcze nigdy w życiu nie był taki szczęśliwy.
Więc to jest ta tajemnica ukryta w jądrze wszechrzeczy: spojrzeć śmierci prosto w twarz i zaatakować… Wtedy świat staje się taki prosty.
Pan Hong zrzucił hełm.
— Ognia, nędzni wieśniacy! Szumowiny tej ziemi! Dlaczego muszę żądać dwa razy? Dajcie mi tę żagiew!
Odepchnął bombardiera, przykucnął obok Psa, pchnął go, kierując wylot lufy prosto w nadbiegającego Cohena, uniósł żagiew…
Grunt zafalował. Pies ryknął i przewrócił się na bok.
Z ziemi wysunęła się okrągła czerwona głowa z lekkim uśmiechem na twarzy.
Rozległy się krzyki — to żołnierze próbowali uciekać po powierzchni, która była niczym ruchome piaski. Znikali, wznosząc chmury pyłu.
Ziemia się zapadła.
A potem się wybrzuszyła, kiedy przerażeni żołnierze wspinali się jeden na drugiego, ponieważ z ogólnego chaosu wysuwała się sama gleba w ludzkich kształtach.
Orda wyhamowała z poślizgiem.
— Co to jest? Trolle? — zdziwił się Cohen.
Widać było już dziesięć figur, pracowicie kopiących powietrze. Po chwili przestały. Jedna z nich odwróciła łagodnie uśmiechniętą twarz tam i z powrotem.
Sierżant musiał krzykami ustawić w szeregu garstkę łuczników, gdyż kilka strzał uderzyło o terakotową zbroję, całkiem bez skutku.
Inni czerwoni wojownicy wspinali się w ślad za byłymi kopaczami. Zderzali się z nimi z trzaskiem glinianych donic. Potem jak jeden mąż — albo troll, albo demon — dobyli mieczy, odwrócili się i ruszyli na armię pana Honga.
Kilku żołnierzy próbowało z nimi walczyć, ale jedynie dlatego, że tłok za plecami był zbyt gęsty, by mogli uciekać. Zginęli.
Czerwoni wojownicy wcale dobrze nie walczyli. Działali bardzo mechanicznie: każdy wykonywał te same pchnięcia, parowania i cięcia, niezależnie od tego, co robił jego przeciwnik. Ale byli zwyczajnie niepowstrzymani. Jeśli przeciwnik uniknął ciosów, lecz nie odsunął się z drogi, zostawał zdeptany — a sądząc po budowie, każdy terakotowy wojownik był niezwykle ciężki.
Natomiast fakt, że figury przez cały czas się uśmiechały, tylko zwiększał przerażenie.
— No, to naprawdę niezła sztuczka — stwierdził Cohen, sięgając po kapciuch z tytoniem.
— Jeszcze nie widziałem, żeby trolle tak walczyły — dodał Truckle.
Kolejne szeregi wychodziły z dziury w ziemi i radośnie cięły powietrze.
Pierwszy rząd maszerował naprzód w obłoku pyłu. Wielkiej armii trudno jest cokolwiek zrobić szybko. W dodatku dywizje próbujące przesunąć się bliżej, by sprawdzić, co się dzieje, wchodziły w drogę uciekającym osobnikom szukającym jakiejś kryjówki i permanentnego statusu cywila. Waliły gongi, a oficerowie usiłowali wykrzykiwać rozkazy, ale nikt nie wiedział, co gongi miałyby oznaczać ani jak należy te rozkazy wykonywać. Nie było na to czasu.
Cohen skręcił papierosa i zapalił zapałkę o własny podbródek.
— Dobrze — rzekł, zwracając się do świata jako takiego. — Poszukajmy tego przeklętego Honga.
Chmury na niebie nie wyglądały już tak złowieszczo, lecz wciąż było ich mnóstwo: zielonkawoczarnych i ciężkich od deszczu.
— To zadziwiające! — zawołał Saveloy.
Kilka kropli uderzyło o ziemię, pozostawiając w pyle małe kratery.
— Jasne, zgadza się — przyznał Cohen.