— Niespotykany fenomen! Wojownicy wynurzający się z ziemi!
Kratery połączyły się ze sobą. Wydawało się, że i krople się łączą. Deszcz lał z nieba strumieniami.
— Nie wiem — powiedział Cohen, obserwując uciekający obok rozbity pluton. — Nigdy tu nie byłem. Może to się zdarza często.
— Przecież to jak w tym micie o człowieku, który zasiał smocze zęby i wyrosły straszliwe walczące szkielety.
— W to nie wierzę — oświadczył Caleb, gdy żołnierze przebiegli za Cohenem.
— Czemu?
— Po mojemu, jak zasiejesz smocze zęby, to powinny wyrosnąć smoki. A nie walczące szkielety. Co było na paczce?
— Nie wiem! Mit nie wspomina, że zęby były w paczkach.
— Powinno tam stać: „Sadzonki smoków”.
— Nie można wierzyć mitom — odezwał się Cohen. — Znam się na tym. Zaraz… tam jest… — dodał, wskazując dalekiego jeźdźca.
Na całej równinie zapanował chaos. Czerwoni wojownicy stanowili zaledwie przyczynę. Sprzymierzenie pięciu wodzów było i tak kruche niby szkło, więc paniczna ucieczka została natychmiast zinterpretowana jako zdradziecki atak. Nikt już nie zwracał uwagi na ordę — nie miała przecież kolorowych proporców ani gongów. Nie była tradycyjnym nieprzyjacielem. Poza tym gleba zmieniła się teraz w błoto, błoto leciało na wszystkie strony i wszyscy od pasa w dół nosili te same barwy. A poziom błota się podnosił.
— Co robimy, Dżyngis? — zapytał Saveloy.
— Wracamy do pałacu.
— Dlaczego?
— Bo tam uciekł Hong.
— Ale tutaj mamy to zdumiewające…
— Słuchaj no, Ucz. Widziałem już chodzące drzewa, pajęczych bogów i wielkie zielone stwory z zębami. Nic nikomu nie przyjdzie z gapienia się i powtarzania „zdumiewające”. Mam rację, Truckle?
— Jasne. Wiecie, kiedy załatwiłem Pięciogłowego Kozła-Wampira ze Skundu, powiedzieli mi, że nie powinienem, bo to niby zagrożony gatunek. Ja im na to: Jasne, dzięki mnie. To ma być wdzięczność?
— No — zgodził się Caleb. — Po mojemu powinni ci dziękować, że dałeś im te wszystkie zagrożone gatunki, żeby mieli się o co martwić. W tył zwrot i wracaj do domu, żołnierzu!
Grupa żołnierzy, uciekająca przed czerwonymi wojownikami, zahamowała w błocie, patrząc ze zgrozą na ordę. I natychmiast wystartowała w innym kierunku.
Truckle przystanął, by nabrać tchu. Deszcz spływał mu po brodzie.
— Nie wytrzymam tego biegania — wyznał. — I jeszcze pchania przez to błoto wózka Hamisha. Zróbmy sobie przerwę.
— Co?
— Przerwę?! — zawołał Cohen. — Na bogów! Nie sądziłem, że tego doczekam! Bohater, który odpoczywa? Czy Voltan Niezniszczalny robił sobie przerwy?
— Teraz ma przerwę, Dżyngis. Jest martwy — oznajmił Caleb.
Cohen zawahał się.
— Jak to? Stary Voltan?
— Nie wiedziałeś? I Nieśmiertelny Jenkins też.
— Jenkins żyje. Widziałem go w zeszłym roku.
— Ale teraz jest martwy. Wszyscy bohaterowie wymarli, oprócz nas. Zresztą co do siebie też nie jestem pewny.
Cohen podszedł, chlapiąc błotem i złapał Caleba za koszulę.
— A co z Hrunem? Nie mógł zginąć! Jest dwa razy młodszy od nas!
— Ostatnio słyszałem, że znalazł pracę. Jest gdzieś sierżantem straży.
— Sierżantem straży? — nie dowierzał Cohen. — Za pieniądze?
— Tak.
— Ale… niby jak, za pensję?
— Mówił, że za rok może dosłuży się kapitana. Powiedział, że ta praca daje emeryturę.
Cohen zwolnił chwyt.
— Niewielu już nas zostało, Cohen — westchnął Truckle.
Cohen odwrócił się.
— No dobra! Nigdy nie było nas wielu! A ja jeszcze nie umieram! Nie wtedy, kiedy świat mogą przejąć tacy dranie jak Hong, którzy nie wiedzą nawet, co to znaczy wódz. Szumowiny. Tak nazwał swoich żołnierzy. Szumowiny. To jak ta piekielna cywilizowana gra, którą nam pokazałeś, Ucz.
— Szachy?
— Właśnie. Pionki są tam tylko po to, żeby wyrżnęła je druga strona! A król chowa się za ich plecami!
— Owszem, ale druga strona to ty, Dżyngis!
— Jasne! Jasne… no tak, wszystko się zgadza, to ja jestem wrogiem. Ale ja nie wypycham innych do przodu, żeby zginęli zamiast mnie. I nigdy nie używam ani łuków, ani tych niby-psów. Kiedy kogoś zabijam, to z bliska. Sprawa osobista. Armie? Jakaś pieprzona taktyka? Jest tylko jeden sposób walki, to znaczy wszyscy szarżują naraz, wymachują mieczami i wrzeszczą! A teraz wstawać i biegniemy za nim!
— Mamy za sobą ciężki ranek, Dżyngis — poskarżył się Mały Willie.
— Nie gadaj głupot!
— Poszedłbym do ubikacji. To przez ten deszcz.
— Najpierw dorwiemy Honga.
— Jak się schował w wychodku, to jestem za.
Dotarli do bram miasta. Były zamknięte. Setki ludzi, zwykłych obywateli i gwardzistów, obserwowały ich z murów.
Cohen pogroził im palcem.
— Nie będę powtarzał dwa razy — ostrzegł. — Wchodzę, jasne? Możemy to załatwić po dobroci albo nie po dobroci.
Beznamiętne twarze spoglądały w dół, na wychudłego starca, i wyżej, na równinę, gdzie armie pięciu wodzów walczyły ze sobą, a także — z przerażeniem — przeciw terakotowym wojownikom. I znów w dół. I wyżej. Niżej. Wyżej.
— Dobrze — mruknął Cohen. — Tylko nie mówcie potem, że was nie ostrzegałem.
Wzniósł miecz i przygotował się do ataku.
— Zaczekaj — powstrzymał go Saveloy. — Posłuchaj…
Zza muru rozległy się krzyki, kilka nerwowych rozkazów, a potem znowu krzyki. I jeszcze wrzaski.
Wrota bramy rozchyliły się, ciągnięte przez dziesiątki mieszkańców.
Cohen opuścił miecz.
— Aha — ucieszył się. — Nabrali rozumu, co?
Sapiąc nieco, ordyńcy powlekli się przez bramę. Tłum przyglądał się im w milczeniu. Kilku gwardzistów leżało martwych na ulicy. Większa ich liczba zdjęła hełmy i postanowiła doczekać nowej, świetlanej i cywilnej przyszłości, gdzie człowiek mniejszą ma szansę, by zostać pobity na śmierć przez gniewny tłum.
Wszystkie oczy wpatrywały się w Cohena. Twarze obracały się za nim jak kwiaty za słońcem.
On sam nie zwracał uwagi na ludzi.
— Crowdie Potężny? — zwrócił się do Caleba.
— Nie żyje.
— Niemożliwe. Był okazem zdrowia, kiedy widziałem się z nim parę miesięcy temu. Wyruszał z nową misją i w ogóle.
— Nie żyje.
— Co się stało?
— Słyszałeś o Straszliwym Ludożerczym Leniwcu z Ciup?
— Ten, co podobno strzeże wielkiego rubinu szalonego boga węży?
— Ten sam. No więc… rzeczywiście był.
Tłum rozstąpił się, by przepuścić ordę. Jedna czy dwie osoby próbowały klaskać, ale szybko je uciszono. Taką ciszę Saveloy słyszał dotąd tylko w najbardziej pobożnych świątyniach[24].
Rozlegały się jednak szepty, wznoszące się wśród tego czujnego milczenia niczym bąble powietrza w garnku wody na ogniu.
Brzmiały tak:
„Czerwona Armia. Czerwona Armia. Czerwona Armia”.
— A jak tam Organdy Mozolny? Wciąż dobrze się miewa w Howondalandzie, jak słyszałem.
— Nie żyje. Zatrucie metalem.
— Jak?
— Trzy miecze w brzuch.
„Czerwona Armia!”.
— Rębacz Mungo?
— Uznany za zabitego w Skundzie.
— Uznany?
— Wiesz, znaleźli tylko jego głowę.
„Czerwona Armia!”.
Orda zbliżyła się do wewnętrznej bramy Zakazanego Miasta. Tłum podążał za nią w bezpiecznej odległości.
24
Jedynym dźwiękiem, jaki orda słyszała w świątyniach, były krzyki: „Niewierny! Ukradł Drogocenne Oko naszego… twoja żona jest wielkim hipopotamem!”.