Выбрать главу

Ta brama także była zamknięta, a przed nią stało dwóch potężnych gwardzistów. Wyraz twarzy mieli typowy dla ludzi, którym kazano pilnować bramy, więc zamierzają pilnować bramy, choćby nie wiem co. Wojsko opiera się na takich, którzy pilnują bram, mostów lub przejść, choćby nie wiem co, i często powstają heroiczne poematy ku ich czci. Zwykle pośmiertne.

— Gosbar Przytomny?

— Umarł w łóżku, jak słyszałem.

— Nie stary Gosbar!

— Każdy musi się czasem przespać.

— I nie tylko to musi — wtrącił Mały Willie. — Naprawdę potrzebuję do wychodka.

— No, stoisz przecież przed murem.

— Ale wszyscy patrzą. To by… nie było cywilizowane.

Cohen podszedł do gwardzistów.

— Dobra, będę się skracał. Zgoda? Wolicie raczej zginąć, niż zdradzić swojego cesarza?

Gwardziści patrzyli nieruchomo przed siebie.

— Jasne, rozumiem. — Wyjął miecz. Jakaś myśl przyszła mu do głowy. — A Nurker? — zapytał. — Wielki Nurker? Twardy jak stare buty, nie ma co.

— Ość — odparł Caleb.

— Nurker? Kiedyś zabił sześć trolli tylko…

— Udławił się ością w owsiance. Myślałem, że wiesz. Przykro mi.

Cohen popatrzył na niego. Potem na swój miecz. I na gwardzistów. Przez chwilę trwała cisza, zakłócana tylko uderzeniami kropel deszczu.

— Wiecie, chłopcy — powiedział głosem nagle tak znużonym, że Saveloy zobaczył, jak tutaj, w chwili tryumfu, rozwiera się nagle otchłań. — Miałem zamiar odrąbać wam głowy. Ale… jaki to ma właściwie sens? Znaczy, kiedy się dobrze zastanowić, to po co? Jaka to różnica?

Gwardziści wciąż patrzyli przed siebie, ale oczy im się rozszerzały.

Saveloy obejrzał się.

— I tak w końcu umrzecie, wcześniej czy później — ciągnął Cohen. — I tyle. Przeżywasz swoje życie, jak najlepiej potrafisz, a potem to już nie ma znaczenia, bo jesteś martwy…

— Ehm… Cohen… — odezwał się Saveloy.

— Popatrzcie tylko na mnie. Całe życie ścinałem głowy i co z tego mam?

— Cohen…

Gwardziści już nie tylko patrzyli. Ich twarze wykrzywiały się w bardzo przekonujący wyraz grozy.

— Cohen!

— Tak? Co jest?

— Myślę, że powinieneś się obejrzeć.

Cohen obejrzał się.

Ulicą nadchodziło sześciu czerwonych wojowników. Tłum cofał się z niemą zgrozą.

Potem ktoś wykrzyknął:

— Przedłużone trwanie Czerwonej Armii!

Tu i tam wśród tłumu rozległy się wołania. Młoda kobieta uniosła dłoń zaciśniętą w pięść.

— Konieczny postęp dla ludu, z zachowaniem należnego szacunku dla tradycji!

Inni jej zawtórowali:

— Zasłużona działalność wychowawcza dla wrogów!

— Zgubiłam Pana Królika!

Czerwoni olbrzymi zatrzymali się z chrzęstem.

— Spójrzcie tylko! — zdziwił się Saveloy. — To wcale nie trolle! Poruszają się jak coś w rodzaju machiny! Czy to was nie zaciekawia?

— Nie — odparł z roztargnieniem Cohen. — Myślenie abstrakcyjne nie należy do istotnych aspektów procesu myślowego barbarzyńcy. Chwileczkę, o czym to ja… — Westchnął. — A tak. Wy dwaj wolicie raczej zginąć, niż zdradzić swojego cesarza?

Gwardziści aż zesztywnieli z przerażenia.

Cohen wzniósł miecz.

Saveloy odetchnął głęboko, chwycił Cohena za rękę i wrzasnął:

— No to otwórzcie bramę i pozwólcie mu przejść!

Na moment zapanowało milczenie.

Saveloy szturchnął Cohena znacząco.

— Zachowuj się jak cesarz! — szepnął.

— Znaczy… mam chichotać, posyłać ludzi na tortury i takie rzeczy? Daj spokój!

— Nie! Zachowuj się tak, jak cesarz powinien się zachowywać!

Cohen przyjrzał się nieufnie nauczycielowi. Potem zwrócił się do gwardzistów.

— Dobra robota — pochwalił. — Wasza lojalność przynosi wam… jak to było… zaszczyt. Tak trzymać, a przewiduję awans dla obu. A teraz wpuśćcie nas wszystkich, bo inaczej moi doniczkowi ludzie odrąbią wam stopy i będziecie musieli klęczeć w rynsztoku, szukając swoich głów.

Gwardziści rzucili miecze i padli na ziemię, by się ukorzyć.

— Od razu możecie wstawać — rzucił Cohen odrobinę milszym tonem. — Ucz!

— Słucham?

— Jestem cesarzem, tak?

— No… ci ziemni żołnierze są chyba po naszej stronie. Ludzie uważają, że zwyciężyłeś. Wszyscy żyjemy. Owszem, powiedziałbym, że wygraliśmy.

— A jak jestem cesarzem, to mogę każdemu mówić, co ma robić, tak?

— W samej rzeczy.

— Ale jak należy, rozumiesz. Zwoje pergaminów i różne takie. Pętaki w mundurach, którzy dmuchają w trąby i wrzeszczą: „To jest to, czego on od was chce!”.

— Aha, chcesz ogłosić proklamację?

— Tak. Koniec z tym durnym padaniem na ziemię. Aż mnie wstrząsa od tego. Żadnego padania nikogo przed nikim. Kiedy ktoś mnie spotka, może zasalutować albo lepiej dać mi trochę pieniędzy. Ale żadnego walenia głową o ziemię. Tylko ciarki mnie wtedy przechodzą. A teraz ułóż to jakoś i zapisz, żeby dobrze brzmiało.

— Już się robi. I…

— Czekaj, jeszcze nie skończyłem. — Cohen przygryzł wargę, skupiony na nowym dla siebie wysiłku umysłowym. — Tak. Możesz dodać, że wszyscy więźniowie mają być uwolnieni, chyba że zrobili coś naprawdę paskudnego, na przykład chcieli kogoś otruć. Sam ustal szczegóły. Wszystkim oprawcom należy uciąć głowy. A każdy wieśniak może za darmo dostać świnię… coś w tym rodzaju. Dołóż do tego odpowiednie zawijasy typu „z rozkazu” i tak dalej.

Spojrzał na gwardzistów.

— Wstawać, mówię. Przysięgam, następny tuman, który pocałuje przede mną ziemię, dostanie kopniaka w sam kurnik. Jasne? A teraz otwierajcie bramę.

Tłum krzyczał z radości. Gdy orda wkroczyła do Zakazanego Miasta, ludzie szli za nią czymś pośrednim między rewolucyjną szarżą, a pełnym szacunku marszem.

Czerwoni wojownicy zostali na zewnątrz. Jeden z nich podniósł chrzęszczącą terakotową stopę i ruszył przed siebie. Szedł tak, aż zderzył się z murem. Zataczał się przez chwilę, ale w końcu udało mu się stanąć o łokieć czy dwa od ściany.

Uniósł rękę i palcem napisał chwiejnie w czerwonym pyle, który na mokrym tynku zmienił się w rodzaj farby:

RATUNKU POMOCY TO JA TU NA RÓWNINIE

RATUNKU NIE MOGE ZDJĄĆ TEJ PIEKIELNEJ ZBROI

* * *

Krzycząc i śpiewając, tłum sunął falą za Cohenem. Gdyby barbarzyńca miał deskę surfingową, mógłby na niej popłynąć. Deszcz bębnił ciężko o dachy i zalewał dziedzińce.

— Czemu się tak cieszą? — zdziwił się Cohen.

— Myślą, że obrabujesz pałac — wyjaśnił Saveloy. — Widzisz, słyszeli już o barbarzyńcach. Też chcą coś z tego mieć. A poza tym spodobał im się ten pomysł ze świnią.

— Hej, ty! — wrzasnął Cohen na chłopaka, który zataczał się pod ciężarem wielkiej wazy. — Nie dotykaj moich rzeczy swoimi złodziejskimi łapami! To cenne! To…

— To dynastia S’ang — podpowiedział Saveloy.

— Właśnie — potwierdziła waza.

— To dynastia S’ang, wiesz? Odłóż ją! A wy tam z tyłu… — Machnął mieczem. — Ściągajcie buty! Niszczycie podłogę! Patrzcie, w jakim jest stanie!

— Wczoraj nie przejmowałeś się podłogą — przypomniał Trackie.

— Wtedy nie była moja.

— Owszem, była — wtrącił Saveloy.

— Ale nie jak należy. Prawo podboju, to się liczy. Krew. Ludzie rozumieją krew. Jak wejdziesz tak sobie i przejmiesz tron, nikt nie potraktuje cię poważnie. Ale morza krwi… to każdy zrozumie.