— Góry czaszek — dodał z aprobatą Truckle.
— Popatrz na historię — mówił dalej Cohen. — Kiedy tylko… Hej, człowieku w kapeluszu, to mój…
— Inkrustowany mahoniowy stolik do gry w Shibo Yangcong-san — mruknął Saveloy.
— …więc go odłóż, słyszysz? Kiedy tylko trafiasz na jakiegoś króla, co o nim wszyscy mówią: „O, to był dobry król, nie ma co”, możesz postawić własne sandały, że to wielki, brodaty suczy syn, który rozbijał głowy i rechotał przy tym. Nieprawda? Ale jakiś król, który wprowadzał porządne, choć drobne prawa, czytał księgi i starał się wyglądać na inteligentnego… „Och — mówią wtedy — jasne, był w porządku, trochę miękki, nie nazwałbym go prawdziwym królem”. Tacy są ludzie.
Saveloy westchnął.
Cohen uśmiechnął się szeroko i klepnął go w plecy tak mocno, że nauczyciel zatoczył się na dwie kobiety próbujące wynieść spiżowy posąg Ly Tin Wheedle’a.
— Trudno się z tym pogodzić, Ucz, prawda? Nie możesz pojąć? Tym się nie przejmuj. W zasadzie nie jesteś barbarzyńcą. Odłóż tę nieszczęsną statuę, paniusiu, bo poczujesz płaz mojego miecza, jakem Cohen!
— Ale miałem nadzieję, że możemy tego dokonać tak, by nikomu nie zrobić krzywdy. Używając mózgów.
— Niemożliwe. Historia tak nie działa. Najpierw krew, potem mózg.
— Góry czaszek — wtrącił Truckle.
— Musi przecież istnieć jakiś sposób lepszy niż walka — upierał się Saveloy.
— Jasne. Całe mnóstwo. Tylko żaden nie działa. Caleb, zabierz te… te…
— …piękne miniatury Bhong… — wymamrotał Saveloy.
— …zabierz je temu gościowi. Jedną ma pod kapeluszem.
Otworzyły się przed nimi kolejne rzeźbione wrota. Sala była już zatłoczona, ale gdy skrzydła wrót się rozwarły, ludzie cofnęli się szybko. Starali się wyglądać na gorliwych, jednocześnie unikając wzroku Cohena.
Kiedy się rozstąpili, pozostawili na środku samotnego Sześć Dobroczynnych Wiatrów. Dworzanie precyzyjnie opanowali ten manewr.
— Góry czaszek — powtórzył Truckle. Nie należał do takich, co szybko rezygnują.
— Eee… widzieliśmy, jak Czerwona Armia powstaje z ziemi, no… tak jak przepowiedziano. Hm… w istocie jesteś preinkarnacją Zwierciadła Jedynego Słońca.
Niski poborca miał dość przyzwoitości, by zrobić zakłopotaną minę. Jak na przemówienia, jego osiągało poziom dramatyzmu porównywalny z tym, które tradycyjnie zaczyna się od słów: „Panie, twój ojciec, król…”. Poza tym nigdy, aż do teraz, nie wierzył w legendy. Nawet w tę o wieśniaku, który co roku skrupulatnie i uczciwie wypełnia zeznanie podatkowe.
— Tak, jasne — rzucił Cohen.
Podszedł do tronu i wbił miecz w podłogę. Klinga wibrowała.
— Niektórym z was trzeba będzie uciąć głowy, dla ich własnego dobra — oświadczył. — Ale jeszcze nie postanowiłem komu. I niech ktoś pokaże Małemu Williemu, gdzie jest wychodek.
— Nie trzeba — uspokoił go Mały Willie. — Po tym, jak te czerwone posągi tak nagle wylazły mi za plecami.
— Góry… — zaczął Truckle.
— Nic nie wiem o górach — przerwał mu Cohen.
— A gdzie jest Wielki Mag? — zapytał drżącym głosem Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Wielki Mag? — powtórzył Cohen.
— Tak, Wielki Mag, który przywołał z ziemi Czerwoną Armię.
— Nic o nim nie wiem.
Tłum przesunął się naprzód, gdy przez drzwi wbiegła kolejna grupa.
— Idą tu!
Terakotowy wojownik wkroczył do sali. Głośno tupał. Na twarzy miał bardzo delikatny uśmiech.
Stanął, kołysząc się lekko. Ociekał wodą.
Ludzie cofali się ze zgrozą — z wyjątkiem ordy, jak zauważył Saveloy. Wobec nieznanego, ale straszliwego zagrożenia, ordyńcy byli albo zdziwieni, albo rozgniewani.
Zaraz się jednak pocieszył. Wcale nie byli lepsi, po prostu inni. Dobrze sobie radzą wobec ogromnych i strasznych kreatur, lecz wystarczy poprosić, żeby przeszli się ulicą i kupili torbę ryżu, a stają się bezradni jak dzieci.
— Co mam teraz zrobić, Ucz? — szepnął Cohen.
— Wiesz, jesteś cesarzem. Chyba powinieneś do niego przemówić.
— Dobra.
Cohen wstał i uprzejmie skinął olbrzymowi z terakoty.
— Dzień dobry — powiedział. — Niezła robota tam pod murami. Ty i reszta twoich chłopaków możecie wziąć dzień wolny, żeby zasadzić w sobie geranium albo co tam robicie. Właśnie… macie jakiegoś olbrzyma numer jeden, z którym powinienem pogadać?
Terakotowy wojownik zachrzęścił, podnosząc w górę jeden palec.
Potem przycisnął dwa palce do przedramienia i znowu podniósł jeden.
Wszyscy dworzanie zaczęli mówić jednocześnie.
Olbrzym pociągnął dwoma palcami za śladowo wyrzeźbione ucho.
— Cóż to może oznaczać? — zdziwił się Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Wydaje się to trudne do uwierzenia — stwierdził Saveloy — ale mamy chyba do czynienia ze starożytną metodą komunikacji, używaną w krainie krwiożerczych upiorów.
— Rozumie go pan?
— Tak, chyba tak. Musimy starać się odgadnąć słowo albo zdanie. Próbuje nam przekazać… zaraz… Jedno słowo, dwie sylaby. Pierwsza brzmi…
Olbrzym przycisnął do przedramienia tym razem jeden palec.
— …jak pierwsza sylaba…
Olbrzym wysunął rękę w bok, a drugą przesuwał palcami po brzuchu, jakby grał na jakimś strunowym instrumencie.
— Lutnia… grajek… — zgadywał Saveloy. — Trubadur… gitara… minstrel…
Olbrzym szybko stuknął palcem w nos i wykonał bardzo ociężały, bardzo hałaśliwy taniec. Fragmenty terakotowej zbroi stukały o siebie.
— Minstrel! Pierwsza sylaba brzmi mins — stwierdził Saveloy.
— Ehm…
Obszarpany człowieczek przecisnął się do przodu. Nosił okulary z jednym pękniętym szkłem.
— Przepraszam — powiedział. — Chyba się domyślam…
Pan Fang i kilku jego najbardziej zaufanych oficerów zebrało się u stóp wzgórza. Dobry generał zawsze wie, kiedy opuścić pole bitwy. Jeśli chodzi o pana Fanga, ta chwila następowała, kiedy widział zbliżającego się nieprzyjaciela.
Jego ludzie byli wstrząśnięci. Nie próbowali stawić czoła Czerwonej Armii. Ci, którzy spróbowali, już nie żyli.
— Trzeba… się przegrupować — wysapał pan Fang. — Potem zaczekamy do zmroku i… co to jest?
Spomiędzy krzaków rosnących nieco wyżej na zboczu, gdzie osuwająca się ziemia pozostawiła jeszcze jedną zarośniętą dolinkę, dobiegały rytmiczne odgłosy.
— Brzmi, jakby cieśla pracował, panie — stwierdził jeden z żołnierzy.
— Tutaj? W samym środku wojny? Idźcie sprawdzić, co się tam dzieje!
Żołnierz zaczął się wspinać. Po chwili odgłosy piłowania ustały.
I rozległy się znowu.
Pan Fang usiłował obmyślić nowy plan bitwy, zgodny z Dziewięcioma Użytecznymi Zasadami. Rzucił mapę.
— Dlaczego to nie przestaje? Gdzie kapitan Nong?
— Nie wrócił, panie.
— Więc idźcie i sprawdźcie, co się z nim stało.
Pan Fang spróbował sobie przypomnieć, czy wielki mędrzec wojskowości wspominał cokolwiek o walce z wielkimi, niezniszczalnymi posągami. Chyba…
Piłowanie ucichło. Po chwili zastąpiły je odgłosy przybijania.
Pan Fang obejrzał się.
— Czy można tu w ogóle liczyć na wykonanie jakiegoś rozkazu?! — ryknął.