Выбрать главу

Sięgnął po miecz i pogramolił się w górę. Krzaki rozsunęły się przed nim. Zobaczył polankę. Zobaczył pędzący kształt na setkach małych nó…

Usłyszał trzask.

* * *

Deszcz padał tak gęsty, że krople musiały czekać w kolejce. W niektórych miejscach warstwa czerwonego iłu miała setki stóp grubości. Dawała dwa, często trzy plony rocznie. Była bogata. Była żyzna. Zmoczona, była też wyjątkowo lepka.

Ocaleni żołnierze opuszczali pole bitwy, chlupiąc, czerwoni od stóp do głów jak wojownicy z terakoty. Nie licząc tych zadeptanych, Czerwona Armia właściwie nie zabiła wielu ludzi. Groza dokonała dzieła. Więcej żołnierzy zginęło w krótkich starciach między armiami oraz — w zamieszaniu i ucieczce — zostało zabitych przez własnych kolegów[25].

Terakotowa armia miała całe pole tylko dla siebie. Jej żołnierze świętowali zwycięstwo na wiele sposobów. Liczna grupa chodziła w kółko, brnąc przez lepkie błoto, jakby to było nieczyste powietrze. Inni kopali okop, którego ściany spływały na nich w ulewnym deszczu. Kilku starało się wspiąć na mur, którego nie było. Niektórzy, być może wskutek wysiłku następującego po długich wiekach bez serwisu, spontanicznie eksplodowali w fontannach niebieskich iskier. Takie gorące, czerwone szrapnele okazały się głównym czynnikiem powodującym wysokie straty nieprzyjaciela.

Przez cały czas lał deszcz — nieprzerwana ściana wody. Nie wydawał się naturalny. Wyglądał, jakby morze postanowiło odzyskać ląd metodą desantu powietrznego.

Rincewind zamknął oczy. Błoto pokrywało zbroję. Nie widział już obrazków, co przyniosło mu ulgę, gdyż był niemal pewien, że coś pokręcił. Mógłby widzieć to, co widział każdy pojedynczy żołnierz — to znaczy zapewne by mógł, gdyby wiedział, do czego służą te co dziwaczniejsze klawisze i jak je naciskać we właściwym porządku. Nie wiedział jednak. Zresztą ktokolwiek stworzył magiczną zbroję, nie przewidział, że będzie używana po kolana w błocie i w nurcie pionowej rzeki. Od czasu do czasu coś w niej skwierczało. Jeden but stawał się coraz bardziej gorący.

A tak dobrze się zapowiadało! Zadziałało jednak to, co zaczynał już określać czynnikiem Rincewinda. Prawdopodobnie jakiś inny mag wyprowadziłby armię, nie zmókłby w ulewie, a teraz paradowałby ulicami Hunghung. Ludzie rzucaliby mu kwiaty i powtarzali: „Tak, to prawdziwy Wielki Mag, nie ma co”.

Jakiś inny mag pewnie by nie nacisnął błędnego obrazka i nie kazał tym figurom kopać.

Zdał sobie sprawę, że pogrąża się w żalu nad sobą. A także w błocie. Coraz bardziej. Nie warto było nawet próbować wyciągać nogi — druga stopa tylko zagłębiała się i mocniej rozgrzewała.

Błyskawica uderzyła w ziemię gdzieś niedaleko. Usłyszał syk, zobaczył parę, poczuł mrowienie i smak płonącej cyny.

Kolejny piorun trafił terakotowego wojownika. Tors eksplodował, rozrzucając krople lepkiej, czarnej smoły. Nogi przeszły jeszcze kilka kroków i znieruchomiały.

Woda oblewała Rincewinda, gęsta teraz i czerwona, gdyż rzeka Hung wystąpiła z brzegów. A błoto wsysało go nadal, niczym dziurawy ząb.

Coś przepłynęło obok w mętnej wodzie. Wyglądało jak kawałek papieru.

Rincewind zawahał się, po czym niezgrabnie wyciągnął rękę i chwycił to w rękawicę.

Jak się spodziewał, był to motyl.

— Dziękuję ci bardzo — powiedział Rincewind z goryczą.

Woda przeciekła mu między palcami.

Na wpół zacisnął dłoń, potem westchnął i jak najdelikatniej przesunął motyla na czubek palca. Wilgotne skrzydełka zwisały bezużytecznie.

Rincewind osłonił motyla drugą dłonią i dmuchnął na niego kilka razy.

— No już, leć sobie.

Motyl odwrócił się. Jego fasetowe oczy na moment błysnęły zielenią. Na próbę machnął skrzydełkami.

Przestał padać deszcz.

Zaczął padać śnieg, ale tylko nad miejscem, gdzie stał Rincewind.

— No tak — powiedział Rincewind. — Rzeczywiście. Naprawdę, bardzo ci dziękuję.

Życie jest, jak słyszał, niczym ptak wlatujący z ciemności do zatłoczonej sali, a potem wylatujący przez drugie okno w nieskończoną noc. W przypadku Rincewinda ten ptak zdążył sobie jeszcze ulżyć prosto do jego talerza.

Śnieżyca ustała. Chmury z niewiarygodną szybkością odpłynęły z kopuły nieba. Błysnęło słońce i błoto natychmiast zaczęło parować.

— Tu jesteś! Wszędzie cię szukaliśmy!

Rincewind próbował się odwrócić, ale w błocie okazało się to niemożliwe. Usłyszał plaśnięcie — to deska wylądowała na mokrej mazi.

— Śnieg na głowie? W pełnym słońcu? To on, powiedziałem sobie, bez wątpienia.

Stuknęła kolejna deska.

Nieduża lawina zsunęła się z hełmu i spłynęła Rincewindowi na kark.

Następne plaśnięcie i deska upadła na błoto obok niego.

— To ja, Dwukwiat. Nic ci się nie stało, stary przyjacielu?

— Chyba stopa mi się zagotowała, ale poza tym jestem radosny jak ptaszek.

— Wiedziałem, że to ty grasz w te szarady — powiedział Dwukwiat.

Chwycił Rincewinda pod pachy i szarpnął.

— Odgadliście sylabę „wind”? Trudno ją było zdalnie pokazać.

— Żaden z nas na to nie wpadł. Ale kiedy on zrobił: „oszlag-szlagszlag zaraz tu zginę”, wszyscy trafili to za pierwszym razem. Bardzo pomysłowe. Ehm. Chyba utknąłeś.

— To przez magiczne buty.

— Możesz jakoś je zrzucić? To błoto w słońcu twardnieje jak… no, jak terakota. Ktoś może tu później zajrzeć i je wykopać.

Rincewind spróbował poruszyć stopami. Rozległ się cichy subbłotny bulgot i nogi wysunęły się ze stłumionym mlaśnięciem. Wreszcie, po ciężkim wysiłku, Rincewind usiadł na desce.

— Przykro mi z powodu tych wojowników — powiedział. — Na początku wszystko wydawało się całkiem łatwe, ale potem pomieszały mi się te obrazki i nie umiałem ich zmusić, żeby przestali coś robić…

— Przecież odniosłeś wspaniałe zwycięstwo! — zawołał Dwukwiat.

— Naprawdę?

— Pan Cohen został mianowany cesarzem!

— Naprawdę?

— No, właściwie to nie został, bo nikt go nie mianował. Po prostu przyszedł i zasiadł na tronie. Wszyscy teraz mówią, że jest preinkarnacją pierwszego cesarza, a on sam mówi, że jeśli chcesz zostać Wielkim Magiem, to nie ma nic przeciwko temu.

— Słucham? Chyba źle coś zrozumiałem…

— Poprowadziłeś Czerwoną Armię, prawda? Sprawiłeś, że powstała w godzinie próby Imperium.

— Wiesz, nie powiedziałbym, że to dokładnie tak…

— Więc cesarz chce cię wynagrodzić. Ładnie z jego strony.

— Co to znaczy: nagrodzić? — zapytał podejrzliwie Rincewind.

— Szczerze mówiąc, nie jestem pewien. Właściwie to powiedział… — Dwukwiat przymknął oczy, wytężając pamięć. — Powiedział: „Idź i poszukaj Rincewinda; powtórz mu, że może i jest ofermą, ale przynajmniej porządnym facetem, więc może zostać Szefem Magii Imperium, czy jak to tam zechce nazwać, bo nie ufam wam, zagranicznym…” — Dwukwiat wzniósł oczy ku niebu, próbując sobie przypomnieć słowa Cohena — „…domowi pomyślnego aspektu… zapachowi drzew sosny… pętakom”.

Słowa przesączyły się w uszy Rincewinda, wśliznęły do mózgu i zaczęły tłuc o ściany.

— Szefem Magii? — zapytał.

— Tak powiedział. No… właściwie to powiedział, że chce, abyś został bryłą wymiocin jaskółki, ale to dlatego, że użył niskiego, smutnego tonu zamiast wysokiego i dociekliwego. Ale na pewno chodziło mu o maga.

вернуться

25

„Przyjacielskie pchnięcie”, jak określa się to oficjalnie.