— W płonącej łodzi? — zaproponował Mały Willie.
— Coś takiego… — zdziwił się Saveloy.
— W wielkiej jamie, na szczycie stosu ciał swoich wrogów — uznał Caleb.
— Na niebiosa, cała czwarta B?!
— Pod kurhanem — oświadczył Vincent.
— Naprawdę nie róbcie sobie kłopotu — zaprotestował Saveloy.
— W płonącej łodzi, na stosie ciał swoich wrogów i pod kurhanem — zdecydował Cohen. — Nic nie jest za dobre dla starego Uczą.
— Ależ zapewniam, że czuję się doskonale — przekonywał Saveloy. — Ja… tego… oj…
RONALD SAVELOY?
Saveloy obejrzał się.
— Aha — powiedział. — No tak. Rozumiem.
ZECHCE PAN IŚĆ ZA MNĄ.
Pałac i orda znieruchomiały, a potem rozwiały się niczym sen.
— Zabawne — stwierdził Saveloy, podążając za Śmiercią. — Nie spodziewałem się, że tak to będzie wyglądało.
NIEWIELU SPODZIEWA SIĘ, ŻE BĘDZIE TO WYGLĄDAŁO JAKKOLWIEK.
Gruby czarny piasek zachrzęścił pod tym, co — jak Saveloy podejrzewał — należało wciąż nazywać stopami.
— Gdzie jesteśmy?
NA PUSTYNI.
Była jaskrawo oświetlona, chociaż niebo nad nią pozostawało czarne. Saveloy spojrzał w stronę horyzontu.
— Jaka jest duża?
DLA NIEKTÓRYCH BARDZO DUŻA. DLA PANA HONGA, NA PRZYKŁAD, ZAWIERA WIELE ZNIECIERPLIWIONYCH DUCHÓW.
— Nie sądziłem, że pan Hong wierzy w duchy.
TERAZ ZAPEWNE UWIERZY WIELE DUCHÓW WIERZYŁO W PANA HONGA.
— No tak… A co się teraz stanie?
— Dalej, dalej, nie mam całego dnia! Z życiem, chłopie!
Saveloy odwrócił się i spojrzał na kobietę na koniu. Był to wielki koń, ale i kobieta była wielka. Miała warkocze, hełm z rogami i napierśnik, nad którym co najmniej tydzień musiał pracować doświadczony kowal. Obrzuciła Saveloya wzrokiem niepozbawionym życzliwości, ale też bardzo niecierpliwym.
— Słucham? — odezwał się zdziwiony, bo nic nie zrozumiał.
— Mam tu napisane: Ronald Saveloy — odparła. — I co?
— Co i co?
— Każdy, którego zabieram — wyjaśniła kobieta, wychylając się z siodła — nazywa się „Ktoś Jakiś”. A ty jaki jesteś?
— Przepraszam, ale…
— W takim razie wpiszę cię jako Ronalda Przepraszającego. No już, wskakuj, wojna się toczy, musimy lecieć.
— Dokąd?
— Tu stoi: żłopanie, hulanki, rzucanie toporami w warkocze młodych kobiet. Zgadza się?
— Aha, no tak. Wydaje mi się, że chyba nastąpiła drobna…
— Słuchaj no, chłopie, jedziesz czy nie?
Rozejrzał się po czarnej pustyni. Został sam. Śmierć odszedł do swoich podstawowych zajęć.
Saveloy pozwolił wciągnąć się na siodło.
— Mają tam może bibliotekę? — zapytał z nadzieją, gdy wierzchowiec wzniósł się w nocne niebo.
— Nie wiem. Nikt nigdy nie pytał.
— To może kursy wieczorowe? Mógłbym prowadzić kursy wieczorowe?
— Z czego?
— Hm, właściwie wszystko jedno. Maniery przy stole, na przykład. Czy to dozwolone?
— Chyba tak. Wydaje mi się, że o to też nikt nie pytał.
Walkiria obejrzała się w siodle.
— Jesteś pewien, że trafiłeś na właściwy tamten świat?
Saveloy rozważył możliwości.
— Ogólnie rzecz biorąc — stwierdził — myślę, że warto spróbować.
Zebrani na placu z wolna podnosili się na nogi.
Patrzyli na wszystko, co pozostało z pana Honga, i na ordę.
Motyl i Kwiat Lotosu podbiegły do ojca. Motyl przesunęła dłonią po armacie, badając, na czym polega sztuczka.
— Widzicie? — odezwał się Dwukwiat trochę niewyraźnie, ponieważ nie całkiem jeszcze słyszał własny głos. — Mówiłem, że jest Wielkim Magiem.
Motyl stuknęła go w ramię.
— A co z tymi? — zapytała.
Niewielka procesja przesuwała się po placu. Na jej czele Dwukwiat rozpoznał coś, co kiedyś należało do niego.
— Był bardzo tani — powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Prawdę mówiąc, od początku mi się wydawało, że coś z nim jest nie w porządku.
Za pierwszym Bagażem szedł drugi, trochę większy. A potem, w porządku malejącym, cztery małe kuferki, najmniejszy rozmiarów damskiej torebki. Kiedy mijał leżącego hunghungczyka, zbyt przerażonego, by uciekać, przystanął i kopnął go w ucho. I natychmiast pospieszył za resztą.
Dwukwiat spojrzał niepewnie na córki.
— Są do tego zdolne? — zapytał zdziwiony. — Do robienia nowych? Myślałem, że do tego potrzeba stolarzy.
— Pewnie wiele się nauczył w Ankh-Morep-Orku — westchnęła Motyl.
Bagaże zebrały się razem u stóp schodów. Po czym Bagaż właściwy odwrócił się, rzucił jedno czy dwa tęskne spojrzenia — czy też coś, co można by uznać za spojrzenia, gdyby miał oczy — i odbiegł. Zanim dotarł do drugiego końca placu, zmienił się już w rozmazaną smugę.
— Hej, czterooki!
Dwukwiat obejrzał się. Cohen schodził po schodach.
— Pamiętam cię — oświadczył. — Znasz się na wielkim wezyrowaniu?
— Nie mam o nim pojęcia, panie cesarzu Cohenie.
— Świetnie. Bierzesz to stanowisko. Do roboty. Przede wszystkim chcę dostać kubek herbaty. Takiej mocnej, żeby mogła w niej pływać podkowa. Trzy łyżeczki cukru. Za pięć minut. Zrozumiano?
— Herbata w pięć minut? — zdumiał się Dwukwiat. — Przecież nie wystarczy czasu nawet na najkrótszy z ceremoniałów.
Cohen przyjaźnie objął go ramieniem.
— Jest nowy ceremoniał — wyjaśnił. — „Herbaty, kochanieńki? Mleko? Cukier? Pączka? Dolewkę?”. I możesz powiedzieć eunuchom — dodał — że cesarz jest bardzo dosłowny i że użył określenia „potoczą się głowy”.
Dwukwiatowi oczy rozbłysły za pękniętymi okularami. Jakoś podobała mu się ta przemowa.
Wyglądało na to, że przyszło mu żyć w ciekawych czasach.
Bagaże przysiadły grzecznie i czekały.
Los się odsunął.
Bogowie odetchnęli.
— Remis — oznajmił. — No tak. Wydaje się, że istotnie zwyciężyłaś w Hunghung, ale… straciłaś swoją najcenniejszą figurę, czyż nie?
— Słucham? — zdziwiła się Pani. — Nie całkiem rozumiem.
— O ile dobrze pojmuję tę… fizykę… — mówił Los — to nie wierzę, by cokolwiek mogło zmaterializować się na Niewidocznym Uniwersytecie tak, by niemal natychmiast nie zginąć. Co innego trafić w zaspę, a całkiem co innego w mur.
— Nigdy nie poświęcam pionków — zapewniła Pani.
— Jak możesz liczyć na zwycięstwo, nie poświęcając czasem pionka?
— Och, nigdy nie gram po to, by zwyciężyć. — Uśmiechnęła się. — Ale gram, by nie przegrać. Patrz…
Rada Magów zgromadziła się w głębi Głównego Holu i oglądała to coś, co w tej chwili pokrywało prawie połowę ściany.
— Interesujący efekt — uznał w końcu Ridcully. — Jak myślicie, jak szybko to się poruszało?
— Z pięćset mil na godzinę — ocenił Myślak. — Wydaje mi się, że wykazaliśmy odrobinę nadmierny entuzjazm. HEX mówi…
— Ze stojącego startu do pięciuset mil na godzinę? — zdziwił się wykładowca run współczesnych. — Musiał doznać prawdziwego szoku.