Выбрать главу

Kazimierz Kwaśniewski

Ciemna jaskinia

ISKRY*WARSZAWA * 1968

1. Drzwi zamknęły się. Zostali sami

Ktoś napisał kiedyś, że nadchodząca tragedia rzuca zwykle cień przed sobą i gdyby ludzkość w ciągu tysiącleci cywilizowanego istnienia nie utraciła owego zmysłu ostrzegającego przed zbliżaniem się niebezpieczeństwa, umielibyśmy przewidywać chwile grozy tak, jak przewidują je szczury uciekające w porcie z okrętu, który ma zatonąć w czasie najbliższego rejsu, albo ptaki odlatujące spod strzech domów mających wkrótce zniknąć w płomieniach pożaru.

Ale utraciliśmy ów zmysł i nikt nam już go nigdy nie odda. Dlatego zapewne nikt w Porębie Morskiej nie przewidywał zdumiewających i niesamowitych wypadków, które niosła z sobą najbliższa przyszłość. Zresztą chyba tylko jasnowidz mógłby przewidzieć zbliżanie się tragedii. Nic nie zwiastowało jej nadejścia tego cichego, słonecznego dnia.

Było lato. Światło późnego, lipcowego popołudnia wydłużyło cienie barokowych kamieniczek na maleńkim, opustoszałym o tej porze rynku miasteczka. Pośrodku rynku stał miniaturowy ratusz, okolony dobrze utrzymanymi klombami kwiatów, które z kolei otaczał czworobok asfaltowej jezdni. Jezdnię tę, jak przystało na lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku, poprzecinano białymi pasami farby i klawiszami zebry. Ale najwyraźniej wszystkie te wysiłki, mające na celu upodobnienie miasteczka do wielkich metropolii, nie miały większego celu praktycznego, gdyż — w tej chwali przynajmniej — nie można było dostrzec w okolicy ani jednego poruszającego się pojazdu, a pieszych także nie było widać. Najwyraźniej żadna ważna sprawa nie zmusiła nikogo z mieszkańców do opuszczenia domu w to ciche, upalne popołudnie.

Jedyny znajdujący się w tej chwili na rynku samochód stał przy krawężniku naprzeciw kamieniczki, w której musiał mieścić się jakiś urząd państwowy, gdyż na owalnej, emaliowanej tablicy nad jej wejściem błyszczał z daleka biały orzeł. Samochód był niewielki i najwyraźniej nie należał do żadnego z mieszkańców miasteczka, bo na bagażniku piętrzyły się walizy i wory turystyczne, przytroczone nowiuteńkimi rzemieniami. W pobliżu ani wewnątrz wozu nie było nikogo.

W pewnej chwili ciszę ryneczku przerwał odgłos powolnych, człapiących kroków. W wylocie jednej z wychodzących na ratusz uliczek ukazał się stary człowiek ubrany w wytartą cyklistówkę, nieokreślonej barwy koszulę o podwiniętych rękawach i szerokie, płócienne spodnie, trzymające się na skrzyżowanych szelkach. W ręce niósł niewielkie wiaderko, z którego wystawał koniec sporego pędzla, a pod pachą drugiej ręki przyciskał zwitek papierów.

Człowiek zatrzymał się przed kamieniczką z orłem, zerknął na podłużną tablicę obwieszczającą:

Sąd Powiatowy w Porębie Morskiej

a potem na drugą, niewielką, znajdującą się nie ponad wejściem, lecz z boku, nisko, obok kamiennego barokowego portalu, okalającego żelazne, kute drzwi:

Powiatowe Biuro Notarialne

Jerzy Goldstein — Notariusz

Postawił kubełek na ziemi i raz jeszcze przesunął oczyma po ścianie kamieniczki, poszukując odpowiedniego miejsca. Najwyraźniej znalazł je, gdyż przytaknął sobie ruchem głowy i wyjąwszy spod pachy zwitek papierów, odłączył od niego ostrożnie jedną kartę, a pozostałe położył obok kubełka. Później zwilżył kilkoma powolnymi ruchami pędzla ścianę kamieniczki tuż obok tablicy notariusza, uważnie przyłożył papier i przejechał po nim kilkakrotnie dłonią tam i na powrót, wygładzając zagięcia. Potem odsunął się o krok, spojrzał krytycznie i osądziwszy, że karta została przylepiona, jak należy, uniósł kubełek i ruszył w dalszą drogę, nadal nie okazując najmniejszego pośpiechu. Widząc samochód, zatrzymał się przed nim na chwilę. Znowu pokiwał głową i mruknął coś niezrozumiałego, obejrzawszy się na przylepioną przed chwilą kartę papieru.

Na jasnej, odnowionej niedawno ścianie kamieniczki odcinał się ostro biały prostokąt w grubych, czarnych obwódkach:

S. P.

STANISŁAW MROCZEK

Przewodniczący Sądu Powiatowego w Porębie

Morskiej, Kapitan rezerwy, wieloletni Radny Miejski, uczestnik walk wyzwoleńczych Wojska Polskiego, odznaczony licznymi orderami państwowymi, zmarł tragicznie dnia 5 lipca 1967.

Uroczystości pogrzebowe odbędą się w południe dnia 8 lipca na Cmentarzu Miejscowym, o czym zawiadamiają pogrążeni w głębokim smutku

Bratanek i Rodzina.

Kołysząc swoim wiaderkiem stary człowiek odszedł powoli i na ryneczku znów zapanowała cisza, ale po chwili okute, stylizowane drzwi wejściowe kamieniczki sądowej otworzyły się z cichym zgrzytem i z mrocznej sieni wynurzyła się na światło dzienne wysmukła, ładna, jasnowłosa dziewczyna, ubrana w lekki kostium podróżny, którego rękaw otoczony był jedwabną opaską żałobną. Dziewczyna zatrzymała się po przestąpieniu progu i mrużąc oślepione blaskiem oczy, odwróciła się, jak gdyby w oczekiwaniu kogoś, kto powinien był pojawić się tuż za nią. Żałobne obwieszczenie znalazło się dokładnie na wysokości jej oczu. Zaczęła czytać, ale natychmiast przeniosła spojrzenie na równie młodego jak cna wysokiego mężczyznę, który właśnie wyszedł z sieni. On także miał czarną opaskę na ramieniu jasnoszarej, dobrze skrojonej marynarki.

Młoda kobieta uśmiechnęła się, ale natychmiast spoważniała. Mężczyzna oddał jej uśmiech. Wskazała mu oczyma żałobne obwieszczenie. Stojąc ramię przy ramieniu odczytali je, bez smutku, rzeczowo, spokojnie.

Dziewczyna pierwsza odwróciła się i poszła w kierunku auta. Ruszył za nią, ale zatrzymał się, słysząc kroki w sieni domu.

— Znalazłem w końcu! — zawołał, ktoś jeszcze niewidzialny. Okute drzwi otworzyły się na całą szerokość i z kamieniczki wyszedł siwy, niewysoki, dobrodusznie wyglądający, nieco otyły człowiek w lnianej, letniej kurtce, której rękawy po łokcie skryte były w czarnych, ściągniętych gumką ochraniaczach, jakich tak chętnie używają ludzie ślęczący całymi dniami przy biurku. Lekko zdyszany podszedł ku stojącym i podał młodemu człowiekowi kilka kluczy podzwaniających na metalowym kółku.

— Ten jest od furtki, a tamte dwa od zatrzasku, góra i dół… a ten mały pewnie od biurka, ale oczywiście nie jestem pewien.

— Bardzo panu dziękuję, panie notariuszu…

Młody człowiek spojrzał niepewnie na trzymane w ręce klucze i po krótkim wahaniu wsunął je do bocznej kieszeni marynarki.

Notariusz zerknął na pękaty kieszonkowy zegarek, który wysupłał z przedniej kieszonki spodni.

— Piąta! Weronka czeka na państwa. Pamięta pan oczywiście Weronkę? Wyszła z domu, zanim wstałem. Dałbym sobie rękę uciąć, że od rana siedzi tam i czeka na wasz przyjazd. Bardzo była do niego przywiązana, biedaczka, bardzo… — urwał na chwilę.—Taki straszny wypadek! Jak grom z jasnego nieba. Kto by się tego spodziewał? Był jeszcze taki zdrów… Nie do wiary!

Umilkł i czekał, przesuwając szybko po ich twarzach spojrzeniem małych, nieco zaczerwienionych oczu.

— Tak, to rzeczywiście straszny wypadek. — Młoda kobieta zrobiła krok w kierunku drzwiczek auta. Ale stary notariusz zdawał się tego nie dostrzegać.

— Taki był jeszcze zdrów! To właśnie najgorsze, że był taki zdrów. Nigdy nie chorował. Wydawało się, że będzie żył jeszcze sto lat. Ale los chciał inaczej… — Rozłożył ręce i opuścił je beznadziejnym, pełnym rezygnacji ruchem, lecz potem uniósł je niespodziewanie szybko i poprawił gumki ochraniaczy. — W każdym razie bardzo się cieszę, że otrzymaliście państwo na czas moją depeszę. Byłoby to bardzo smutne, gdybyście nie zdążyli znaleźć się jutro na cmentarzu.