— Tak… — powiedziała drżącym głosem, siląc się sią na spokój. — Dbał chyba o zęby. Jest parę plomb, no i te złote korony na przedzie…
— A plomby? Nic nie umiesz o nich powiedzieć?
— Niewiele. Kruszeją już trochę. Nie za dobry materiał. On musiał umrzeć dobrych kilkanaście lat temu, Tadziu. Nie znam się na medycynie sądowej, ale jako dentystka mogę powiedzieć, że materiał na plomby nie mógłby skruszeć tak szybko, nawet nie najlepszy.
— Wiem. Myślę mniej więcej to samo. Bez analizy laboratoryjnej trudno to określić dokładnie, ale na oko to już piętnaście do dwudziestu lat. Dużo zależy oczywiście od wilgotności powietrza, od tego, czy ściana była dokładnie zamurowana i tak dalej. W ogóle wszystko prawie zależy zawsze od okoliczności, w jarach przechowywane jest ciało. Nic więcej nie umiesz mi powiedzieć o jego uzębieniu?
— Nie. Gdybym miała jedną z tych plomb, może umiałabym potem powiedzieć coś więcej po wzięciu jej pod mikroskop i zrobieniu analizy chemicznej. W czasie okupacji, na przykład, Niemcy używali zupełnie innego cementu, namiastkowego. Wiem, bo wyjmowałam trochę takich starych plomb i mieliśmy to zresztą na stażu. Wiele osób ma jeszcze takie plomby, wymienia się je do tej pory.
— Dobra. Weźmiemy jedną i może potem uda się ją zbadać. Potrzymaj lampę.
Wziął czaszkę, odniósł ją do niszy i umieścił w tym samym położeniu, w jakim spoczywała poprzednio. Potem usunął kwiaty, jeden z nich oddzielił i położył na biurku.
— Gdzie latarka? — rozejrzał się i sięgnął po nią. Potem, przyświecając sobie i pochyliwszy się nisko, zaczął przesuwać oczyma po szkielecie, nie opuszczając najmniejszego szczegółu.
Nagle wyprostował się.
— Zobacz! Pocisk! Tkwi pośrodku trzeciego lewego żebra. Wbity w kość! Widzisz? To znaczy, że został trafiony w plecy. Kula musiała przejść przez płuco… Od tego chyba zginął. Czekaj, wyjmę go.
Wyciągnął z kieszeni scyzoryk. Po chwili odwrócił się ku żonie, trzymając w palcach mały, owalny przedmiot, pokryty rdzą. Położył go na biurku i badał dalej. Ale jeśli umarły człowiek posiadał jakieś tajemnice, to jego szkielet nie zawierał klucza do nich. Mroczek skończył badanie i odsunął się o krok.
— Możesz postawić lampę na biurku… — powiedział cicho, ocierając przedramieniem pot z czoła. — Więcej się nie dowiemy. Na razie możemy powiedzieć tylko, że był to mężczyzna w średnim wieku, wysokiego wzrostu, i że został trafiony z tyłu w lewe płuco pociskiem z broni | palnej. Najprawdopodobniej pocisk przeszedł zbyt nisko, żeby uszkodzić serce. Śmierć nastąpiła zapewne kilkanaście lat temu, może dwadzieścia? Daj mi kawałek papieru, o tam leży, na biurku. Chciałbym schować ten pocisk, jedną z plomb i ten kwiat. Kwiat zapakujemy' osobno. Może będzie mógł ktoś stwierdzić, jak dawno goj zerwano. Istnieją przecież jakieś możliwości laboratoryjne, chociaż kwiat niekoniecznie musiałby pochodzić z czasu, kiedy ten człowiek umarł. Kwiaty mogły być położone później. W końcu nieraz już mógł być odmurowany i zamurowany na powrót. Do roboty, skończmy wreszcie z tym.
Dziewczyna odwróciła się szybko ku biurku i sięgnęła po kartkę papieru. Nagle krzyknęła cicho, zakrywając J usta dłonią.
— Tam… — wskazała ręką okno. — Ktoś zaglądał!
— Nonsens, przecież jest zasłonięte. Nie mogłaby widzieć. To złudzenie. Jesteś zdenerwowana tą makabrą i wszędzie widzisz jakieś zjawy. Nic dziwnego zresztą. Nie przerywała mu, patrząc rozszerzonymi przerażeniem oczyma w okno. Zdawała się go nie słyszeć.
— Tam… tam jest szpara w storach… — powiedziała cicho. — Przysięgłabym, że widziałam oko… i kawałek twarzy.
— Nonsens! — powtórzył, starając się mówić z przekonaniem. Mimo to zgasił światło i podbiegł ku drzwiom prowadzącym do przedpokoju.
Znalazłszy się na ganku, stał przez chwilę nieruchomo, nadsłuchując. W ogrodzie było zupełnie cicho, tylko szeroki szum morza głuszył oddech stojącego. Z gałęzi drzew opadały ostatnie krople pozostałe po wieczornej burzy.
Mroczek zszedł na palcach po drewnianych stopniach i powoli, starając się nie robić najmniejszego szelestu, ruszył pod ścianę domu. Kiedy znalazł się przy rogu budynku, wyjrzał zza węgła.
Księżyc jasno oświetlał trawnik przed oknem gabinetu. Tadeusz uważnie przesunął oczyma po sąsiadujących krzewach, potem podszedł do okna i zajrzał do wewnątrz. Było zupełnie ciemno. Uderzył lekko palcami w szybę.
— Zapal światło… — powiedział półgłosem. Chwila ciszy. W pokoju zapaliła się lampa. Dostrzegł Halinę, stojącą przy biurku. Spoglądała w jego kierunku.
— Dobrze… — powiedział. — Już wracam. Rozejrzał się raz jeszcze i wolno poszedł w kierunku
wejścia. Na ganku zatrzymał się i nadsłuchiwał przez chwilę. Potem wszedł i zamknął drzwi na zasuwę.
— Oczywiście nie było nikogo… — powiedział, wchodząc do pokoju. Wzruszył ramionami. — Nerwy, kochana… — Objął żonę i musnął ustami jej policzek. — Przyznaję, że ten koszmarny facet mnie też wyprowadza z równowagi.
— Przysięgłabym, że widziałam coś… — powiedziała cicho. — To nie było złudzenie. Czy spojrzałeś na ziemię?
— Na ziemię?
— Tak. Jeżeli to był prawdziwy człowiek i nie przywidziało mi się, musiał przecież zostawić jakieś ślady pod oknem.
— Tam jest trawa… — powiedział trochę niepewnie, zły na siebie, że nie pomyślał o tym. — Zresztą teraz i tak za późno. Ja sam stałem w tym miejscu dosyć długo i jeżeli nawet coś było, zadeptałbym każdy ślad. Że też nie przyszło mi to do głowy! Ale to nonsens, Halinko! Wyobraźnia zaczyna nas zjadać. Weźmy się do roboty. Im prędzej to będzie załatwione, tym lepiej. A później, nawet żeby tu było sto kościotrupów, musimy iść spać! Jutro w południe pogrzeb i będziemy zupełnie nieprzytomni, jeżeli nie odpoczniemy trochę. Idę do kuchni zrobić tę zaprawę. A potem tylko poukładamy cegły, otynkujemy jako tako i koniec.
Pochylił się i wziął donicę.
Po godzinie skończyli pracę. Mroczek spojrzał krytycznie na ścianę, która wyglądała nieco chropowato i miała niewielkie nierówności, ale w sumie przedstawiała się nawet lepiej, niż przewidywał. Zawiesili kilim, przesunęli biurko i fotele, Halina wymyła dokładnie i zapastowała podłogę.
— Druga! — powiedział Tadeusz spojrzawszy na zegarek. — Zaraz zacznie się robić jasno. Chyba wszystko już? Weźmy na górę te donice. Nie chcę wychodzić do ogrodu. I tak za wiele szumu robimy tu po nocy.
Ruszyli po skrzypiących schodkach do sypialni, a po kwadransie Halina spała już jak kamień. Mroczek wyciągnął się na łóżku i przymknął na chwilę oczy. Potem sięgnął ku nocnej lampce, żeby ją zgasić. Pamiętnik stryj ja leżał na stoliku. Ręka młodego lekarza zawisła w powietrzu. Później Wziął kilka kartek i zaczął czytać. Sen nie nadchodził. Za oknem robiło się już jasno. Nad morzem wstawał bezchmurny świt. Ani śladu po wczorajszej burzy. W popielniczce przybywało niedopałków. Halina spała, oddychając miarowo, z rękami założonymi nad głową. Budzik cykał głośno. Tadeusz ziewnął. Miarowo przesuwał oczyma po linijkach maszynowego pisma. Nagle uniósł się na łokciu. Po raz drugi odczytał ostatnie słowa tekstu. Odwrócił szybko głowę i położył rękę na ramieniu żony.
— Halina!.. — powiedział cicho. — Halina!
Drgnęła przez sen i potrząsnęła głową, jak gdyby na znak, że nie chce i nie może się zbudzić.
— Halina! Obudź się!