Żelechowski odwrócił się. Pośród krzewów na szczycie wydmy, w odległości kilkuset kroków dostrzegł błysk niklowanej kierownicy swego motocykla, ukrytego starannie, gdyż właściciel był przekonany, że nic tak nie niszczy emalii jak promienie słońca. Obok powinien był leżeć mundur, a na nim służbowy pistolet w kaburze. Komendant nie uważał tego za lekkomyślność, chociaż na pewno pozostawianie broni w miejscu dostępnym dla każdego stanowiło wyraźne przekroczenie regulaminu służby. Ale choć do miejsca tego istniał dostęp łatwy, było tu zawsze absolutnie pusto rankiem. Zresztą trudno w mundurze i z pistoletem u pasa wchodzić do wody.
Odwrócił się i zrobił kilka kroków w tamtym kierunku, ale jak gdyby zatrzymany jakąś naglą myślą, znowu przystanął i rozejrzał się. Potem szybko wszedł do wody i zaczął płynąć wzdłuż wybrzeża w kierunku ostrogi skalnej. Od czasu do czasu spoglądał na brzeg. Ale na grzbiecie wydmy nie widać było żywego ducha, a osłaniała go ona od domów po drugiej stronie grzbietu i od oczu ludzi, którzy mogli znajdować się w tej chwili w ogrodach.
Zbliżywszy się do przystani, dal nurka i wypłynął tuż przed skrajnym palem pomostu. Przez chwilę, zanurzony po szyję, odpoczywał otoczywszy pod wodą pal ramieniem. Później odruchowo przesunął palcami drugiej dłoni po jego powierzchni. Pal był gładki, śliski, pokryty wodorostami. Trudno było przypuszczać, żeby którykolwiek z tych pali miał jakąś ostrą chropowatość czy występ, który mógłby… Ale przecież w nocy była burza. Coś się mogło odłupać. Przystań była stara, jakiś kawałek drzewa mógł…"
Nie zastanawiając się więcej, dał nura po raz drugi. Powierzchnia wody zamknęła się nad nim. Przez chwilę trwał nieruchomo, trzymając się nadal pala. Słońce docierało tu i cały widok przepełniony był miękkim, zielonkawym światłem, w którym dostrzegł małą, galaretowatą meduzę kołyszącą się tuż przed jego oczyma. Lekkim ruchem dłoni odsunął ją i patrzył przez ułamek sekundy, gdy rozkołysana nagle i wciągnięta w łagodny wir wody odpływała bezwładnie. Potem wynurzył głowę, nabrał głęboko powietrza i znowu się zanurzył. Z dołu widać było krawędzie pomostu i oba rzędy pali. Wszystko wyglądało tak, jak powinno było wyglądać: gładkie, proste, porosłe ciemnozielonymi wodorostami.
Spojrzał w dół. Piasek, a na nim miękkie, przelewające się cienie i załamania. I jego własny cień, ostrzejszy, ale płynny i ruchomy. A to co?
Zbliżył się do dna i sięgnął. Muszla, mała, różowa, bardzo ładna. Wypuścił ją z palców. Opadła powoli. Zaczynało mu brakować powietrza. Chciał się już odbić nogą od dna, kiedy zauważył coś. Siad wędrującego małża?…
Wypłynął jednym silnym ruchem ramion. Odetchnął kilka razy, starając się nie mącić zanadto powierzchni wody, chociaż pomost krył go przed oczyma każdego, kto w tej chwili znajdowałby się na przystani.
Powrócił pod powierzchnię. Gdzie to było? Tam? Nie, tu.
Opadł na dno i niemal leżąc wyciągnął rękę.
Była to nylonowa, zupełnie przezroczysta linka i gdyby nie załamanie światła i cień, który rzucała na piasek, j nie dostrzegłby jej nigdy. Cofnął się, nie wypuszczając linki z dłoni. Niknęła za jednym z pali. Odwrócił się i wypłynął pod pomost.
Linka uwiązana była do pala. Szarpnął. Trzymała mocno. Znowu zaczęło brakować powietrza. Wypłynął miękko, nie wypuszczając linki z dłoni i znów powrócił pod wodę. Linka prowadziła w kierunku morza. Płynął wzdłuż niej powoli, podtrzymując ją palcem nad dnem. dziesięć metrów… może dwanaście…
Nagle skończyła się. Coś trąciło go w palce. Zaczął szukać na dnie. Odnalazł linkę i u jej końca jakiś przedmiot. Trzymając go w palcach zawrócił i ciągnąc za sobą linkę dopłynął do przystani. Potem wynurzył się, rozejrzał i widząc, że nikogo nie ma, uniósł dłoń nad powierzchnię i przyjrzał się przedmiotowi. Był to szeroki, zakończony zatyczką, przez którą przewleczona była linka, korek od dużego termosu.
Żelechowski ostrożnie odwiązał linkę, wsunął z trudem korek za skraj swych obcisłych spodenek kąpielowych i płynąc krytą żabką zaczął oddalać się od przystani, trzymając się przez cały czas kilkanaście metrów od linii brzegu. Woda była tu płytka i mógłby iść, gdyby chciał, zanurzony po piersi, ale płynął tak długo, póki odległość pomiędzy nim a przystanią nie stała się dostatecznie duża. Wtedy skierował się ku brzegowi i wyszedł na ląd. Ruszył spokojnie w stronę swego motocykla, wymachując rękami, w których nic nie trzymał i potrząsając głową, żeby szybko osuszyć włosy. Ktokolwiek obserwowałby go teraz, widziałby najwyraźniej, że kapitan Żelechowski nie tylko, że nie niesie niczego, ale w ogóle nie sprawia wrażenia kogoś, kto jest zaaferowany niespodzianym odkryciem.
Szedł pogwizdując cicho, podskakując od czasu do czasu, i poklepując się dłońmi po piersi i po udach. Był już niemal suchy, kiedy znalazł się na grzbiecie wydmy. Włożył koszulę z dystynkcjami, nasunął czapkę na głowę, a później szybko zdjął spodenki i nieznacznym ruchem cisnął je razem z ukrytym w nich korkiem na ziemię. Kiedy ubrany już w spodnie, usiadł, żeby włożyć skarpetki i buty, wsunął nieznacznym ruchem korek do bocznej kieszeni spodni. Nie wiedział dokładnie, dlaczego tak robi. Nikt go tu nie mógł przecież podglądać. Ale kapitan Żelechowski miał ze sobą ciężką polową lornetę i wiedział, jak bardzo wiele szczegółów z wielkiej odległości pozwala ona dostrzec. Nie była to jedyna lorneta na świecie i każdy, kto miałby podobną i zadał sobie trud obserwowania komendanta milicji, mógłby zauważyć ten korek, gdyby przypadkiem pojawił się on w polu widzenia.
A Żelechowski nie chciał dać tej hipotetycznej, nieznanej osobie żadnych dodatkowych szans. Bo choć tego ranka patrząc na tonącą łódź motorową natychmiast pomyślał, że coś niejasnego może kryć się w przypadkowej śmierci sędziego Mroczka, to do chwili znalezienia tego korka nie miał jeszcze żadnych zdecydowanych podejrzeń, najwyżej rosnącą chęć upewnienia się, że wszystko jest w porządku. Teraz wiedział, że tak nie jest. Ale poza jednym — poza bezpośrednią przyczyną, dla której korek ten, uwiązany do nylonowej linki, znalazł się nie opodal przystani — nie rozumiał jeszcze niczego. A i to zresztą należało koniecznie sprawdzić w jak najkrótszym czasie.
Wyprowadzając motocykl spomiędzy niskich jałowców, porastających w tym miejscu grzbiet wydmy, starał się uporządkować wrażenia dzisiejszego ranka. Brakowało faktów. Nawet ten przeklęty korek mógł w końcu okazać się zupełnie niewinny.
Kapitan westchnął. Zapuścił silnik i wąską ścieżką, biegnącą ku wylotowi uliczki wzdłuż siatki ostatniego ogrodzenia, zjechał w dół. Tu mieszkała doktor Jasińska, dyrektor szpitala w Porębie. Nie znosiła sędziego Mroczka, udawała, że go nie dostrzega, nie podawali sobie rąk… Dalej był cłom zmarłego, w którym od wczoraj zamieszkiwali ci młodzi. Sympatyczni, ale było w ich zachowaniu coś nieuchwytnie niejasnego. Znowu żadnych faktów, tylko wrażenie. Wjeżdżając w uliczkę zerknął w stronę domku ukrytego za ścianą ciemnej zieleni. Może znaleźli coś? Na pewno po przyjeździe rozejrzeli się w mieszkaniu sędziego. Mogli odkryć coś, czego nie zakomunikowaliby milicji. Ale co? Ludzie często dla zupełnie błahych przyczyn trzymali nieważne nawet sprawy w tajemnicy przed wszystkimi. A gdyby łódź motorowa zdążyła odpłynąć o kilometr dalej od brzegu? Ten młody lekarz uratowałby się, oczywiście. Pływał znakomicie. Ale ona? Nie pozostawiłby jej przecież. Pewnie jakoś by dopłynęli, gdyby nie opuściły ich siły… W tym wypadku byłyby dwa nowe pogrzeby. Może jeden pogrzeb?…