Obejrzał się, przyspieszając. Przy tej uliczce mieszkali jeszcze inni ludzie: stary Goldstein, dobry, miły człowiek, Żyd, lubiany nawet przez antysemitów, którzy wszędzie się znajdują. Przyjaźnił się z Mroczkiem. Ale on nie miał żadnych podejrzeń i żadnych wątpliwości. Najwyraźniej nie wiedział o swoim jedynym przyjacielu niczego, co by dawało do myślenia. Byli jeszcze sąsiedzi z przeciwnej strony, ci Skorupińscy, ludzie prości i spokojni. Obecnie. On dawniej pił. Była ta sprawa… Stare dzieje.
Komendant dodał gazu. Mijał teraz nowy blok w budowie. Obok rusztowania, ogromny dźwig powoli unosił jakieś brzemię, a wysoko na tle nieba stojący na dachu człowiek wskazywał ruchami ręki, gdzie powinno być ono złożone.
Pierwsze zwarte zabudowania…
Tak, Skorupińscy. Pamiętał tę sprawę. Było to tuż po jego przyjeździe tutaj.. Trzy lata bez zawieszenia: ciężkie uszkodzenie ciała w zamroczeniu alkoholowym. Przewodniczący kompletu sędziowskiego: Stanisław Mroczek. Nie było apelacji, tamten odsiedział wszystko. Teraz sprawował się nienagannie. Pracował właśnie na tej budowie…
Rynek. Żelechowski zahamował, zatrzymał motor przy krawężniku i zeskoczył.
Wewnątrz komendy było duszno i cicho.
— Cześć! Co nowego?
— Nic, szefie… — sierżant Pacuła rozłożył ręce, jak gdyby przepraszając za to, że ani tej nocy, ani tego ranka nikt z obywateli nie wszedł w konflikt z prawem. — Spokojnie.
— No to chwała Bogu. Zaraz wyjadę jeszcze na pół godziny, a potem wrócę i znowu wyjadę. Jakby ktoś dzwonił… — zerknął na zegarek — będę przed jedenastą…
Pacuła skinął głową i znowu usiadł za stołem. Wziął pióro i zaczął coś przepisywać mozolnie.
Komendant pchnął oszklone, ale równocześnie okratowane wąskie drzwi i wszedł do swego pokoju. Otworzył stojącą obok biurka szafę i wyjął z niej małą, skórzaną walizeczkę. Zajrzał do środka. W porządku. Z walizeczką w ręku wyszedł, skinął dłonią sierżantowi i po chwili znalazł się na chodniku. Przymocował walizeczkę do tylnego siedzenia motocykla i ruszył. Kątem oka dostrzegł żałobne obwieszczenie obok drzwi sądu. Dzisiaj pogrzeb.
Skręcił w małą uliczkę, potem ku szosie i znalazł się po przeciwnej stronie miasteczka, wymijając mały port rybacki, w którym widok dwóch masztów, wyraźnych z daleka na tle widnokręgu, zwiastował powrót kutrów z połowu. Żelechowski pomyślał o wędzonym węgorzu i poczuł głód.
Nic nie jadłem dzisiaj… — uświadomił sobie z lekkim zdziwieniem. Mieszkał samotnie i zwykłe jadał śniadanie w barze mlecznym. Dziś wypił tylko filiżankę kawy w domu zaraz po obudzeniu. — Muszę zjeść coś, jak tylko to załatwię.
Zjechał z szosy szeroką, wysadzaną starymi brzozami aleją, prowadzącą ku wielkiej, otwartej na oścież, okratowanej bramie, za którą pośród drzew błyskały białe i ciemne krzyże, postaci kamiennych aniołów i płyty nagrobków. Cmentarz.
Pozostawił motocykl przed bramą i trzymając w ręce walizeczkę ruszył główną alejką ku niewielkiemu, ozdobionemu pozieleniałym, miedzianym krzyżem budynkowi kaplicy cmentarnej.
Naokół nie było nikogo. Jakaś staruszka w czerni wynurzyła się z bocznej dróżki i obrzuciła go obojętnym spojrzeniem. Szła ze złożonymi rękami, szepcząc modlitwę. Wyminął ją i po trzech kamiennych stopniach wszedł do kaplicy. Drzwi były zamknięte, ale ustąpiły z lekkim skrzypieniem. Obejrzał się. Nikogo. Wszedł.
Ogarnęły go nieruchome, smutne wonie świec, kwiatów i wilgoci, które pomieszane razem tworzą ów jedyny w swoim rodzaju zapach cmentarny, przywodzący na myśl śmierć, czerń, ciszę i opuszczenie. Zdjął czapkę i położył ją na pierwszej z brzegu ławce. Usiadł w sąsiedniej ławce i szybko otworzył walizeczkę. W kaplicy panował półmrok, rozjaśniony tylko nikłym blaskiem lampki przed ołtarzem i światłem czterech elektrycznych świec stojących w rogach katafalku. Kapitan podszedł. Trumna była zamknięta. Wyciągnął rękę. Wieko poddało się. Odetchnął z ulgą. Zajrzał.
Sędzia Mroczek, ubrany w togę i mając na piersi łańcuch, będący odznaką jego urzędu, leżał z zamkniętymi oczyma i rękoma złożonymi na piersi.
Gdyby ktokolwiek obserwował tę scenę, dostrzegłby ze zdumieniem, że Żelechowski ujął jedną z dłoni zmarłego. Ale nie było to ostatnie pożegnanie dwu dawnych przyjaciół. Nie byli przyjaciółmi, chociaż komendant żywił szczery szacunek dla zmarłego przedstawiciela sprawiedliwości.
Szybko przycisnął do poduszek nieruchomych palców zmarłego małą gąbkę, po której pozostały na nich ciemne ślady. Teraz tylko raz… dwa… trzy… cztery… pięć…
Na twardym kartoniku pozostały wyraźne odciski palców. Obszedł trumnę i ponowił całą operację z tą samą dokładnością, ale starając się działać jak najszybciej. Położył swoje przybory u stóp katafalku, wyjął z kieszeni chustkę i otarł nią pałce sędziego. Pozostały ciemne smugi.
Zabierze je ze sobą… — przemknęła mu przez głowę nagła, oderwana myśl.
Starając się nie robić najmniejszego szelestu, nasunął na powrót wieko i cofnął się ku ławkom. Włożył ostrożnie oba kartoniki i gąbkę do walizeczki, zamknął ją i odetchnął z ulgą. Udało się. Bo chociaż działał w imieniu prawa i mógł przecież dla celów służbowych zrobić to, co zrobił przed chwilą, nie kryjąc się przed nikim, to po pierwsze nie chciał, by ktokolwiek w Porębie Morskiej zaczął zastanawiać się, czemu odciski palców zmarłego sędziego stały się potrzebne milicji, a po drugie: nie wiedział sam dobrze, do czego są mu one potrzebne.
Zamknął walizeczkę, otarł odruchowo czoło tą samą chusteczką, którą uprzednio otarł palce zmarłego, wziął czapkę i wyszedł z kaplicy. Oczywiście mógł nie robić tego, mógł pójść do sądu i tam postarać się o te odciski. Na pewno wszędzie jeszcze były ślady rąk sędziego: w szufladach biurka, na teczkach wypełnionych aktami spraw powiatowych. Ale nie byłyby to świeże, dokładne odciski. A kapitan Żelechowski wiedział, że stoi w obliczu sprawy, która dopiero się rozpoczynała. Nie wiedział oczywiście o tym, że w ścianie gabinetu sędziego Mroczka spoczywa szkielet uśmiechający się w ciemności złotymi zębami i trzymający w kościanych palcach zeschnięte kwiaty. Tego nie mógł nawet przypuszczać. Albowiem oficer milicji, nawet posiadający wielką wyobraźnię, nie może żyć w sferze absurdalnych, obłąkanych wizji.
Wrócił do komendy wcześniej, niż przypuszczał.
— Gdzie jest ten raport o śmierci sędziego Mroczka? — zapytał niemal obojętnym głosem sierżanta Pacułę. — Przysłali ze szpitala zaświadczenie o przyczynach zgonu?
— Jeszcze nie… — sierżant wstał ciężko i podszedł do jednej z szaf. — Biurokracja… Za tydzień przyślą albo później. A co, potrzebne wam, szefie?
— E, nie. Pytam tylko dla porządku.
Przecież zawsze tak jest. — Pacuła wzruszył ramionami. — Chyba żeby sekcja wykazała, że coś jest nie w porządku. A co tu mogła wykazać? Utopił się biedaczyna i koniec. Pogrzeb o dwunastej. Idzie szef?
— Wypada, żebym był.
— Powinszować. W galowym mundurze, w taki upał.
— Służba nie drużba… — powiedział sentencjonalnie Żelechowski. — Idę teraz do domu przebrać się. Jakby było coś bardzo ważnego, dzwońcie.
Sierżant uniósł głowę.
— A co tu u nas może być bardzo ważnego, szefie? To nie to… — stuknął palcem w grzbiet leżącej na stole książki, której barwna okładka ukazywała przerażoną twarz dziewczęcą i cień niewidzialnej dłoni trzymającej uniesiony nóż. — Zbrodnia doskonała, zdaje się? Jeszcze nie skończyłem, ale ni rusz nie mogę się domyślić, który z nich zabił: ten lord czy lokaj, czy może ten doktor?