Выбрать главу

Zrobiła ruch, jak gdyby chciała obejść stojącego naprzeciw człowieka. Najwyraźniej uważała rozmowę za skończoną.

— To był mój przyjaciel… — mały notariusz pochylił głowę. — Umarł. Wszyscy jesteśmy śmiertelni. Ja wiem, że pani dyrektor myśli, że on wyrządził pani krzywdę. Ale ja go znałem. On wierzył przez całe życie, do ostatniej chwili, że prawo jest silniejsze niż wszystkie sentymenty człowieka. Nie zrobił wtedy tego, żeby pani zaszkodzić… to znaczy on nie mógł brać pod uwagę, kto jest przedmiotem rozważań sądu. Zawsze mówił mi, że czyn jest ważny, nie nasza opinia o czynie. Zrobił tak, jak zrobił, bo nie umiał inaczej. Ale ja nie o nim chcę mówić. Za długo żyję, żebym nie rozumiał, że takie krzywdy mogą sięgać poza grób. Ja wiem, że pani jest

szlachetną, inteligentną kobietą. To nie komplement. Ja naprawdę tak myślę. I wiem, że jego ostatnim pragnieniem było, żeby ten młody tu zamieszkał. Dlatego bardzo panią dyrektor proszę, żeby… żeby wspomnienie nie sięgnęło aż do człowieka, który z krzywdą pani nie miał nic wspólnego… do jego bratanka.

Mijali ich ludzie, powoli, grupkami, pojedynczo. Wysoka kobieta spojrzała ostro na starego notariusza i otworzyła usta. Ale po sekundzie zamknęła je. Wreszcie powiedziała cicho:

— Nie posądza mnie pan chyba o to? Powiedziałam panu przecież przed chwilą, że brakuje nam tutaj wykwalifikowanych ludzi. Młody, zdolny lekarz byłby dla naszego szpitala na wagę złota, ale niech pan nie wymaga, żebym…

Znowu urwała.

— A dlaczego nie? Wszyscy wiedzą, że pani dyrektor i świętej pamięci Stanisław nie byli… nie żyli w zgodzie.

Każdy przyjmie to tylko jako piękny, ludzki gest z pani strony, jeżeli pani sama z własnej woli…

Zrobił znaczący ruch głową i wskazał oczyma zbliżające się osoby, niewidzialne dla wysokiej kobiety, gdyż stała odwrócona ku nim plecami.

— Ja ich przedstawię pani dyrektor. Pani dyrektor przecież nie odmówi, prawda?

— Oczywiście, że nie. Czy pan sobie zdaje sprawę, panie Goldstein, co pan do mnie mówi?

— Ja bardzo przepraszam. Za nic nie chciałem urazić panią dyrektor. Ale… proszę mi wybaczyć. Mnie to bardzo, bardzo leży na sercu.

Zdawała się go nie słuchać. Ciągnęła dalej.

— Nie dlatego nie chciałam poznać w tej chwili doktora Mroczka i rozmawiać z nim o sprawie jego zatrudnienia tutaj, że stryj jego dopuścił się kiedyś wobec mnie haniebnej niesprawiedliwości, ale dlatego, że…

Nie dokończyła, bo niski notariusz ze zwinnością, która mogłaby się wydawać zdumiewającą przy jego siwych włosach i przygarbionej już nieco postaci, zrobił dwa kroki wymijając ją tak, że zniknął nagle z jej pola widzenia. Mimowolnie obejrzała się.

— Pani dyrektor pozwoli… To są właśnie państwo Mroczkowie, o których mówiliśmy przed chwilą, a to pani doktor Jasińska, dyrektor naszego szpitala powiatowego.

Wytrzymał spokojne spojrzenie doktor Jasińskiej. Było ono zresztą bardzo przelotne i znaczenia jego nikt postronny nie mógłby odgadnąć.

— Bardzo mi miło, że mogę państwa poznać… — powiedziała wyciągając dłoń ku Halinie. — To znaczy byłoby mi bardzo miło, gdyby nie smutne okoliczności, w których państwa dziś widzę. Zechce pan przyjąć wyrazy współczucia, panie doktorze. Stryj pana był… był… —znowu nieuchwytna pauza. Najwyraźniej pani doktor Jasińska nie należała do ludzi wyszkolonych w ukrywaniu swych prawdziwych uczuć — był człowiekiem ogólnie szanowanym i śmierć jego stanowi niewątpliwą stratę, tak, niewątpliwą…

Odetchnęła z wyraźną ulgą.

— Dziękuję bardzo… — bąknął Mroczek, całując jej rękę.

Zapanowała chwila kłopotliwego milczenia.

— Słyszałam od pana Goldsteina, że państwo macie zamiar osiąść tu u nas. Gdyby to była prawda, będzie mi bardzo miło, jeżeli pan, to znaczy państwo, zajrzycie do nas, do szpitala na rozmowę. Warunki, w jakich tu pracujemy, na pewno odbiegają od warszawskich, ale chorzy na całym świecie są podobni, prawda? Poza tym byłaby jeszcze pewna sprawa natury osobistej… — powiedziała nagle, nieco innym tonem — którą wolałabym z panem poruszyć, skoro już poznaliśmy się. Nie myślałam o tym uprzednio, ale, jak powiadają, okoliczności tworzą często decyzje. Jeżeli państwo macie czas — na przykład teraz. Mam tutaj moje auto i…

— Ja też mam tam swój wóz. Ale, oczywiście, bardzo jesteśmy pani wdzięczni za zaproszenie.

Doktor Jasińska skinęła głową.

— W takim razie pojadę pierwsza, a państwo bądźcie łaskawi jechać za mną. Szpital jest tuż za miastem. Do widzenia, panie Goldstein.

Stary człowiek uśmiechnął się z wdzięcznością.

— Do widzenia, pani dyrektor…

Korzystając z tego, że Jasińska odwróciła się, mrugnął porozumiewawczo ku obojgu młodym. Potem bez słowa, powolnym krokiem ruszył na powrót ku miejscu wiecznego spoczynku sędziego Mroczka. Kiedy znalazł się tam, stanął u stóp grobu i przymknął oczy. Trwał tak przez chwilę nieruchomo. Nagle drgnął.

— Ciężko rozstawać się na zawsze ze starym przyjacielem…

— Ciężko… — potwierdził cicho Goldstein. Odwrócił głowę. Kapitan Żelechowski stał obok niego, wpatrując się w tabliczkę z imieniem zmarłego.

— Zdaje się, że panowie nie rozstawaliście się, prawda?

— Mało w każdym razie… — stary notariusz westchnął. — Pracowaliśmy w tym samym domu, mieszkaliśmy przy tej samej ulicy. Obaj byliśmy samotni. Wie pan kapitan, jak to jest… Byliśmy niemal w równym wieku. Był jedynym przyjacielem, jakiego miałem na ziemi. Powiedział pan: „na zawsze". Ale czy na zawsze?… — Umilkł na chwilę, a potem przytaknął głową jakiejś niewypowiedzianej myśli. — I mnie już pozostało nie tak wiele czasu. Spotkam go wkrótce. Chociaż wierzyłem w innego Boga, niż on wierzył… — wskazał oczyma grób, — ale myślę, że po tamtej stronie te rzeczy nie mają większego znaczenia. Tam będzie ważne, czy człowiek żył tak, jak powinien żyć, czy nie. To był piękny charakter. Mało ludzi wiedziało, jak piękny. Najsprawiedliwszy, najbardziej pozbawiony przesądów człowiek, jakiego znałem. A my, Żydzi… — uderzył lekko palcem we własną pierś, prostując się mimowolnie — ucierpieliśmy nieskończenie więcej niż inne ludy dzięki przesądom i niesprawiedliwości.

— To prawda… — Żelechowski uniósł nieznacznie czapkę i otarł pot z czoła. — Na szczęście to wszystko minęło już dawno.

— Ale pamięć rzeczy dobrych i złych żyje o wiele dłużej niż świadkowie wypadków. — Goldstein pochylił się i poprawił wstęgi jakiegoś wieńca. — Jestem jednym 7 niedobitków największej zbrodni w dziejach świata. Ale kiedy umrą ci wszyscy, którzy patrzyli na to własnymi oczyma, pamięć o tym nie zaginie. Jeszcze za tysiąc lat ludzie będą pamiętali, że to się stało, będą pisali o tym i będą myśleli o tym, gdyż zbrodnia ta będzie po wieki wieków największym ostrzeżeniem przed duchem nietolerancji i nierówności.

Zamilkli obaj. Po pewnej chwili Żelechowski zapytał:

— Widywał go pan co dnia, prawda? W ostatnich tygodniach także?

— No tak, oczywiście.

Stary notariusz uniósł ku niemu oczy. Ale kapitan patrzył teraz przed siebie, przyglądając się dwóm niewielkim ptakom, które wesoło kręciły ogonkami, siedząc na sąsiednim krzyżu.

— Oczywiście… — Goldstein zmarszczył brwi. — A czemu pan pyta o to, panie komendancie?

Żelechowski odwrócił spojrzenie od ptaków. Rozłożył ręce.

— Przyszło mi coś do głowy… — powiedział niemal obojętnym tonem. — Zastanawiam się nad tym, czy… — urwał. — Czy nie wydawał się panu przed śmiercią nieco zdenerwowany, powiedzmy? Albo czy nie zauważył pan niczego niezwykłego w jego zachowaniu?