— Jechaliśmy prawie bez postojów — powiedziała młoda kobieta. — Nie wiedzieliśmy, o której będzie pogrzeb, a kiedy przyszła pana depesza, męża nie było w domu. Wrócił dopiero na drugi dzień rano.
— Trzeba wierzyć w Opatrzność! — Krótki, wskazujący palec starego notariusza uniósł się i znieruchomiał, wycelowany w bezchmurne niebo nad ryneczkiem. — Jestem przekonany, że biedny stryj pana patrzy teraz na nas stamtąd i jest szczęśliwy wiedząc, że stawi się pan jutro, żeby odprowadzić go tam, gdzie w końcu wszyscy musimy się spotkać… — Znowu westchnął i melancholijnie pokiwał głową. — Tak bardzo cieszył się na myśl o waszym przyjeździe. Wierzył, że zostaniecie tu państwo na stale. Nie miał przecież żadnej innej rodziny, a do tej pory dzieliły was setki kilometrów. Warszawa leży tak daleko od morza…
Umilkł.
— Tak… — Miody człowiek wydawał się równie zmęczony jak jego żona. Najwyraźniej chciał już odjechać i podtrzymywał rozmowę tylko dlatego, że nie wiedział, jak można ją przerwać bez urażenia starego mężczyzny. — Chcielibyśmy zamieszkać tutaj, to znaczy chcieliśmy. Stryj bardzo namawiał mnie listownie. Wspomniał zresztą o tym, kiedy był w Warszawie przed rokiem, na naszym ślubie. Właśnie dziś albo jutro mieliśmy tu przyjechać, żeby się na miejscu rozejrzeć w sytuacji. Ale…
On także urwał i rozłożył ręce.
— Nic strasznego przecież! — Mały człowieczek nie zamierzał najwyraźniej kończyć rozmowy. — Wiem o tym prawie wszystko. Przecież przyjaźniłem się z pana stryjem. Czytał mi wasze listy. Dla młodego lekarza i młodej dentystki pracy będzie tu aż za wiele. Przyjmą was w Porębie Morskiej z otwartymi rękami. Przyjęliby was zresztą z otwartymi rękami, nawet gdybyście byli zupełnie obcy. Bardzo brak nam młodych, zdolnych fachowców. Ale przecież, dzięki nieboszczykowi Stanisławowi, nikt was tu jak obcych nie potraktuje, nawet ludzie, z którymi żył nie najlepiej.
— Byli i tacy? — młody człowiek uniósł brwi.
— Sędzia, jeżeli chce być sprawiedliwy, musi się narażać ludziom, prawda? Sprawy są pomiędzy ludźmi, jeżeli przyzna się słuszność jednemu, odbiera się ją drugiemu, prawda? A pański stryj był człowiekiem starej daty, nieprzekupnym i niechwiejnym… — Urwał. — Co to ja chciałem powiedzieć? A tak! Że przyjmą was tu z otwartymi rękami! Stanisław Mroczek był związany z Porębą od pierwszych dni po wyzwoleniu. Razem odbudowaliśmy tu wszystko. Miasteczko było spalone, leżało w gruzach. On, ja i tylu innych przyjechaliśmy z różnych stron, myśląc, że będziemy tu miesiąc, no, może najwyżej rok przy niesprzyjającym zbiegu okoliczności i zostaliśmy na długo. A on został na zawsze. Biedny Staś. Nie mogę po prostu uwierzyć, że nigdy już nie wejdzie o ósmej do tego budynku. Tyle lat był tu sędzią, odrzucał wszystkie awanse, nie chciał odejść do sądu wojewódzkiego, chociaż go ciągnęli prawie siłą… — Znowu zamilkł, ale natychmiast ożywił się. — Pogrzeb jutro, punktualnie o dwunastej! Poznam państwa po uroczystości z paroma ludźmi, przede wszystkim z dyrektorką naszego szpitala, panią doktor Jasińską. Na pewno bardzo się ucieszy. Brak nam tu lekarzy. Młodzi nie chcą żyć w małych miasteczkach. Nikt już prawie nie lubi spokojnej, nie rzucającej się w oczy pracy bez rozgłosu.
— A my właśnie marzymy o takiej pracy… — powiedziała młoda kobieta cicho i uśmiechnęła się. Jej mąż, jak gdyby korzystając z tego, że słowa jej przecięły potok wymowy starego notariusza, szybko otworzył drzwiczki wozu.
— Dziękujemy panu bardzo, panie Goldstein. Do widzenia, na razie.
— A drogę pan pamięta?
Mały człowieczek zbliżył się znów do wozu.
— Damy sobie jakoś radę.
— Wjedziecie państwo w tę uliczkę, o tam, w prawo, potem zaraz za barem mlecznym będzie skręt w lewo, zobaczycie nowy blok w budowie, a potem już ogrody i domy nad samym morzem. To będzie właśnie Piastowska ulica. Dom nieboszczyka Stanisława, stryja pańskiego, pod numerem ósmym. Ale pan tam już był przecież, panie doktorze, więc pan trafi, prawda?
— To było osiem lat temu… — Młody człowiek uśmiechnął się mimowolnie. — Nie bardzo mi te strony utkwiły w pamięci. Byłem tu tylko trzy czy cztery dni. Ale przecież trafimy na pewno. Dziękuję panu raz jeszcze.
— Czwarty dom po prawej! — zawołał notariusz, kiedy oboje zatrzasnęli drzwiczki auta. — Ja mieszkam pod numerem piątym. Jakbyście państwo czegoś potrzebowali, proszę telefonować o każdej porze. Od ósmej wieczór będę dziś w domu.
— Dziękujemy…
Auto ruszyło. Stary człowiek uniósł rękę i skinął odjeżdżającym. Wóz oddalał się powoli, potem skręcił pod ostrym kątem i młoda kobieta, spoglądająca w lusterko, straciła z oczu postać na krawężniku.
Nowy blok mieszkalny, obok drugi, jeszcze w rusztowaniach, później droga weszła w rzadki, wysokopienny lasek sosnowy i nagle przed jadącymi otworzyła się opadająca miękko łagodna równina, na krańcu której leżało, aż po granice widnokręgu — morze.
Droga skręciła w prawo ku wielkiej kępie krzewów i drzew, pośród których błyskały czerwoną dachówką niewielkie domki, położone na płaskim wzgórzu opadającym ku wodzie.
— Ślicznie tu jest… — powiedziała cicho młoda kobieta.
Młody człowiek skinął potakująco głową, jak gdyby odpowiadając własnym myślom.
— Byłem tu już raz. Stryj mieszkał zupełnie sam, tuż nad morzem — uniósł dłoń znad kierownicy i wskazał zbliżającą się kępę drzew. — Z ogrodu schodzi się prosto na plażę. Zobaczysz zresztą. Gorąco…
Grzbietem dłoni otarł czoło i ponownie opuścił dłoń na kierownicę.
— Duszno — dziewczyna odetchnęła głęboko. — Chyba będzie burza. — Wskazała oczyma odległą czarną chmurę, która stała nad morzem, oświetlona promieniami zniżającego się już wyraźnie słońca. Mężczyzna potwierdził skinieniem głowy i raz jeszcze otarł czoło.
— Boże, co za upał…
Samochód wjechał między ogrodzenia. Domów nie było prawie widać. Pośród gęstej, rozrosłej zieleni późnego lata błyskały tylko gdzieniegdzie białe ściany.
Zwolnili.
___ Dwa… cztery… — mężczyzna odwrócił głowę. — Jednak nie pamiętam. Zupełnie podobne do siebie są te ogrody. Czyśmy przejechali jeszcze jedną furtkę? Może to tu?
Zatrzymał wóz. Znajdowali się przed siatką odgradzającą od ulicy gęsty, rosnący za nią żywopłot. Pośrodku ścieżki, biegnącej od żelaznej, pomalowanej na zielono furtki w głąb ogrodu, stała niemłoda już, wysoka kobieta w płóciennym kombinezonie, wielkim, wyblakłym słomkowym kapeluszu i starych skórzanych sandałach na opalonych, nagich stopach. W ręce trzymała potężny sekator. Obok stojącej piętrzyły się na ścieżce splątane zielone pędy przyciętego żywopłotu.
Młody człowiek wychylił się z okna wozu.
— Przepraszam bardzo, czy tu będzie dom sędziego Mroczka?
Kobieta podeszła bez słowa do furtki i otworzyła ją jednym zamaszystym ruchem na całą szerokość.
— A pan pewnie bratanek? — powiedziała głośno i pochyliła smutnie głowę, ale natychmiast uniosła wzrok nie mogąc stłumić zaciekawienia. — Mówiła mi rano Weronka, że państwo przyjedziecie na pogrzeb. Kto by to pomyślał, prawda? Taki porządny człowiek i umarł, a różne łobuzy do setki dożywają! Tak to już jest. Od początku prawie tu sąsiadowaliśmy i nigdy złego słowa ani sprzeczki. Nie ma już takich ludzi. Kiedy mojego starego nie było przez parę lat, on jeden mi pomagał. Ale nieszczęście nie pyta. Mówiłam mu czasem: „Panie sędzio, już nie te łatka, żeby co rano kąpać się w morzu!" Śmiał się tylko. Zdrowy był jak koń, jak to mówią. Zawsze o świcie wypił szklankę mleka i szedł na plażę. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Popływał kwadrans i wracał. A potem, zimą czy latem, w deszcz i śnieg szedł pieszo do sądu, trzy kilometry prawie! I z powrotem też pieszo. Ale nawet maszyna popsuje się w końcu, a co dopiero człowiek. Wyszedł popływać rano i już nie wrócił. Wyłowili go, biedaka, dopiero wieczorem, przed samym zachodem. Serce nie wytrzymało. Mój stary też pomagał go szukać, bo mamy tu łódeczkę swoją i nieraz wypływa na ryby, kiedy morze jest spokojne. Inaczej bym mu nie pozwoliła. Boję się, kiedy jest fala, chociaż powiadają, że ryba wtedy łatwiej bierze. A pan sędzia, żeby żonę miał, toby też pewnie żył do tej pory. Kobieta by nie pozwoliła na to. Starość to starość. Nie ma co udawać młodego, kiedy sił brakuje.