Выбрать главу

— Nie rozumiem pana…

— Nie chodzi mi o nic szczególnego. Może na przykład powiedział coś, czego w zwykłych okolicznościach nie mówił?

— Nie… — Goldstein po namyśle potrząsnął głową. — Trochę dziwi mnie to, co pan mówi, panie kapitanie. Jakże on mógł mówićcoś niezwykłego albo zachowywać się inaczej niż zwykle, jeżeli nie wiedział, że utonie? Czy pan wierzy w przeczucia? A może źle pana zrozumiałem?

Odwrócili się i ruszyli z wolna alejką.

— Czy wierzę w przeczucia? Powinienem oczywiście odpowiedzieć, że nie. Ale cóż by ze mnie był za oficer milicji, gdybym nie miewał przeczuć? — roześmiał się cicho. — Każdy miewa przecież przeczucia. Albo może nazwijmy to inaczej: każdy odczuwa pewnego rodzaju niepokój, czasem w stosunku do zjawisk, które nie powinny wywoływać żadnego niepokoju, gdyż są pozornie zupełnie proste i łatwe. A jednak coś nas czasem drąży nie daje spokoju, mimo oczywistej bezsensowności takiego uczucia. I gdy tego rodzaju nieumotywowany niepokój okazuje się w pewien sposób proroczy i sprawa przybiera obrót, który uprzednio ukazała nam wyobraźnia, wówczas mówimy, że mieliśmy „przeczucie” Ale nie odpowiedział pan jeszcze na moje pytanie?

— Pana pytanie?

— No tak, pytałem, czy nie zauważył pan niczego niecodziennego w zachowaniu sędziego Mroczka podczas okresu poprzedzającego ten nieszczęśliwy wypadek.

— Jak można na to odpowiedzieć? Był normalny, najnormalniejszy. Może trochę podniecony spodziewanym przyjazdem bratanka. Chciał, żeby ten młody przyjechał tu i został z nim na stałe.

— Słyszałem, że mało się znali?

— Tak. Stanisław pokłócił się kiedyś ze swoim bratem, ojcem tego młodego lekarza. Opowiadał mi o tym. Był przekonany, że tamten źle postąpił w jakiejś sprawie. Nie musiało to chyba być nic nadzwyczajnego, bobym zapamięta!. Ale widocznie nie tylko sędzia, lecz i jego brat miał zacięty charakter. Może to było rodzinne? W każdym razie mało o nim wspominał w ciągu wszystkich tych lat.

— Z tego, co wiem o nim, a wiem niewiele… — Żelechowski zwolnił kroku i zdjął czapkę — to był bardzo twardy człowiek, ten nasz sędzia Mroczek.

Zapewne, zapewne… Ale to nie było tak, że on miał z ł y charakter. On po prostu miał niewzruszone zasady, dotyczące postępowania w życiu. Kto te zasady przekraczał, ten według niego nie był pełnym człowiekiem, a w każdym razie był człowiekiem ułomnym psychicznie. Ale sędzia serce miał dobre. Był pewnie też zdolny do miłości rodzinnej, chociaż nie miał żony ani dzieci. Kiedy jego brat umarł, aten młody ożenił się, pojechał na ich ślub i od tego czasu ciągle mówił, że chciałby ich mieć tu u siebie. Był przekonany, że to będzie znakomite wyjście dla wszystkich zainteresowanych. Widział masę plusów dla swojego bratanka w życiu na Wybrzeżu. Pisał do niego listy. Coraz bardziej absorbowała go ta jedna myśl. Chciał ich ściągnąć za wszelką cenę i szukał bez przerwy dobrych stron życia tutaj, które mógłby im zademonstrować, kiedy przyjadą, żeby się rozejrzeć w perspektywach Poręby. Niedawno przyszedł do mnie i zrobił testament. Pan, panie kapitanie, mógłby to nazwać z jego strony przeczuciem… — uśmiechnął się niemal niedostrzegalnie przy tych słowach — ale ja wiem, że absolutnie nie przewidywał swojej rychłej śmierci i nie dlatego sporządził ostatnią wolę. Po prostu chciał ten testament pokazać młodym, kiedy przyjadą. Skonstruował go tak, żeby pobyt stały w Porębie Morskiej był dla nich jak najbardziej atrakcyjny… Można byłoby powiedzieć, że testament zawierał mimowolny szantaż moralny. Oczywiście nie zdawał sobie z tego sprawy. Był przekonany mówiąc ze mną o tym dokumencie, że wymyślił piękną niespodziankę dla bratanka i jego młodej żony. Chciał im pokazać ten testament od razu po. przyjeździe, aby przekonali się, że jeśli tu zostaną, odziedziczą po nim domek i wszystko, co posiada.

— Jaka była dokładnie treść tego testamentu?

— Nie wiem, czy mówienie o nim już w tej chwili jest zupełnie formalne. Ale sędzia Mroczek nie żądał opieczętowania dokumentu i nie prosił mnie nawet w sposób pośredni o zachowanie dyskrecji. Nie chciał, o ile wiem, robić z tej swojej ostatniej woli żadnej tajemnicy. Zresztą jest już po pogrzebie, a klauzula opiewa, że treść

testamentu ma wejść w życie natychmiast po zakończeniu ceremonii żałobnych. Chcę jutro przekazać go zainteresowanym.

— W takim razie nie ma chyba przeszkód, żebym mógł rzucić okiem na ten papier?

— Myślę, że nie… — powiedział Goldstein po krótkim wahaniu. — Co prawda oni powinni być pierwszymi ludźmi, którzy zapoznają się z jego treścią, ale pan jest osobą urzędową i zupełnie niezainteresowaną osobiście w spadku.

— Niestety… — Żelechowski uśmiechnął się. — Chyba że sędzia Mroczek zapisał całe swoje oszczędności aktualnemu komendantowi milicji w powiecie. Ale obawiam się, że nie przyszło mu to do głowy.

— Ma pan słuszność. Testament nie zawiera tego rodzaju sformułowania — odpowiedział stary notariusz zupełnie serio.

Byli już przy bramie cmentarnej, Żelechowski podszedł do stojącego przy krawężniku motocykla.

— Chciałby się pan zabrać ze mną? — zapytał z powątpiewaniem w głosie.

— Ależ oczywiście! Usiądę za panem. Nie jestem jeszcze taki stary i niedołężny, jak mogą przypuszczać młodzi ludzie w pana wieku, mający łagodną, ukrytą pogardę dla siwych włosów. Proszę tylko nie jechać za prędko, bo mógłby mnie pan zgubić… Czy zabiorę się z panem?! No pewnie! Czy chce pan, żebym biegł za tą piekielną maszyną?

Zbliżył się do motocykla i nagle zastygł z dłonią opartą o siodełko.

— Co? — powiedział Żelechowski uśmiechając się. — Rozmyślił się pan? W takim razie może wpadnę do pana, do biura, za godzinę?

— Nie, nie! To nie to. Jadę z panem… Tylko nagle przypomniałem sobie coś, panie kapitanie.

— Słucham?

Goldstein pokręcił głową i nic nie powiedział.

— Czy myśli pan o moim poprzednim pytaniu?

— Tak… Pytał pan, czy nie zauważyłem czegoś nienormalnego, czegoś niecodziennego — poprawił się szybko — w zachowaniu Stasia… to znaczy sędziego Mroczka.

— Tak, pytałem… — Żelechowski, który właśnie uniósł nogę, żeby kopnąć podpórki motocykla, znieruchomiał w nieco groteskowej pozie.

— Otóż… ale to chyba nie może mieć żadnego znaczenia…

— Niech pan powie. Czasami zupełnie nic nie znaczące rzeczy posiadają znaczenie, chociaż… — urwał. — Cóż to takiego było?

— Och, tylko drobiazg. Jadaliśmy, wie pan, co drugi dzień kolację u niego, a co drugi dzień u mnie. Mamy wspólną, to znaczy, mieliśmy wspólną gosposię i tak się to jakoś utarło przed laty, chcieliśmy po prostu sprawiać jej jak najmniej kłopotu. Nie musiała biegać z domu do domu i przyrządzać tych samych dań dwa razy. Obaj zresztą nie byliśmy specjalnymi smakoszami… Ale nie o tym chcę mówić. Otóż w wigilię jego śmierci nasze wieczorne spotkanie wypadło u niego. Kiedy przyszedłem, uderzył mnie zapach spalenizny. Powiedziałem mu o tym nawet od razu, bo pomyślałem sobie, że może upadł mu gdzieś ogień z papierosa. Odpowiedział, że to z pieca. „Spaliłem dzisiaj ładny kawał mojej przeszłości…" — tak się dosłownie wyraził. — „Stosy niepotrzebnych papierzysk. Nie chciałbym, żeby Tadek… i machnął ręką. Nie dodał ani słowa więcej, a ja oczywiście nie pytałem. Zresztą, jak to w życiu bywa, kiedy tylko uspokoiłem się, że nic w domu się nie tli, przestało mnie to interesować. Tadek to ten bratanek. Jak pan widzi, to wszystko nie ma większego znaczenia. Ale pomyślałem sobie, że może pan pyta o coś podobnego.