Выбрать главу

— Och, oczywiście… — notariusz wstał z krzesła, jak gdyby samo przez się było zrozumiałe, że nastąpił koniec rozmowy. Kapitan wyciągnął do niego rękę.

— Jeszcze jedno: czy pan zatelefonował do młodych Mroczków do Warszawy, żeby ich zawiadomić o śmierci stryja?

— Nie… — notariusz był najwyraźniej zdziwiony. — O ile wiem, nie mają chyba telefonu? W każdym razie Stanisław nigdy mi o tym nie wspominał i nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek rozmawiał z bratankiem przez telefon. Powtórzyłby mi to chyba. Byliśmy, jak pan wie, w zażyłych stosunkach i widywaliśmy się codziennie, nie mówiąc o tym, że pracowaliśmy pod jednym dachem. To by nie mogło ujść mojej uwagi. Wysiałem do nich telegram.

— Tak, dziękuję panu bardzo. Do widzenia, na razie. Będę oczywiście bardzo wdzięczny, jeżeli ta nasza rozmowa pozostanie pomiędzy nami. Zadałem panu kilka pytań, które na pewno nie mają głębszego sensu. Chodziło mi tylko o to, żeby wszystko zostało dokładnie wyjaśnione… Do widzę…

Telefon na biurku zadzwonił. Notariusz uniósł słuchawkę.

— Tak?… Pani dyrektor! Tak, to ja. Tak, pan komendant jest u mnie. Już go daję do aparatu.

Opuścił słuchawkę i spojrzał na Żelechowskiego.

— Pani doktor Jasińska do pana kapitana…

Żelechowski podziękował skinieniem głowy i wziął słuchawkę z jego rąk.

— Żelechowski, słucham?… Tak, oczywiście. Kiedy pani doktor życzy sobie, żebym przyjechał? Dobrze, będę za dziesięć minut. Może nawet wcześniej…

Opuścił słuchawkę na widełki.

— Do widzenia, panie notariuszu. Dziękuję bardzo. I proszę pamiętać…

Znacząco położył palec na ustach, uśmiechnął się i wyszedł, zamykając cicho za sobą drzwi.

Notariusz został sam. Przez chwilę patrzył, stojąc nieruchomo, na zamknięte drzwi, potem pokręcił głową. Powoli wziął do rąk testament sędziego Mroczka, złożył go starannie we czworo i wsunął do szuflady biurka, które zamknął na klucz. Sięgnął po wiszący na wieszaku kapelusz.

10. Zajrzał w głąb niszy i…

Kiedy znaleźli się oboje w gabinecie zmarłego, Halina ciężko opadła na krzesło.

— Boże — powiedziała cicho. — Co za upiorny dzień. Najpierw ta łódź, potem pogrzeb, a teraz ta lekarka. A jeszcze przedtem, wczoraj w nocy, to… — wskazała oczyma kilim na ścianie, który w tej chwili był na półprzysłonięty przestawionym tu biurkiem. Mąż jej podszedł odruchowo do biurka, odsunął je nieco i uniósł skraj kilima. Prostokąt świeżego tynku określał granice zamurowanej niszy. Mroczek doprowadził biurko do poprzedniego położenia i usiadł obok żony.

— Maleńki domek w małym miasteczku… — zanucił cicho. Wzruszył ramionami. — Sam nie wiem, co zrobić teraz? Nic nie rozumiem z tego wszystkiego. Wiem tylko, że coś tu jest nie w porządku. Bardzo nie w porządku. Najchętniej uciekłbym stąd, gdybym mógł.

— Ale nie możesz teraz! — powiedziała gwałtownie. — Nie możesz wyjechać stąd i pozostawić za nami zamurowaną dziurę w ścianie, która kryje ten piękny szkielet ze złotymi zębami! Słuchaj, a może byśmy go dzisiaj w nocy wynieśli w walizce i wywieźli autem kilka kilometrów, a potem zatopili w worku z kamieniami? Nikt nigdy nie dowie się o niczym i zrobimy ostatecznie koniec z tym! A twojemu stryjkowi dajmy spokój. Niech sobie śpi na tym cmentarzu. Cokolwiek zrobił albo cokolwiek jemu zrobili, nie znaczy już nic. Przecież nic się nie da odrobić, kiedy człowiek już nie żyje. Mam tego wszystkiego już tak dosyć, Tadku! Zróbmy coś, na miłość boską, i skończmy z tym!

— Mówisz, że „cokolwiek zrobił albo jemu zrobili…" A on nic nie zrobił! — powiedział gwałtownie jej mąż. — Słyszałaś przecież, co mówiła ta cała pani dyrektor! Sprowadził się tu w połowie 47 roku, a tamten facet dawno już wtedy nie żył.

— Skąd wiesz, że nie żył? Wiesz tylko, że uciekł z transportu. Mógł się tu ukrywać, a twój stryj mógł go…

Dzwonek w przedpokoju zadzwonił ostro i krótko. Mroczek zerwał się na nogi. Ale Weronika najwyraźniej uprzedziła go, bo usłyszeli jej głos w korytarzu. Rozległo się pukanie. Tadeusz otworzył drzwi.

— A to pan, panie kapitanie…

— Przepraszam, że raz jeszcze nachodzę państwa… — powiedział Żelechowski salutując. Zdjął czapkę i rozejrzał się.

— Proszę, niech pan siada! — Halina wskazała mu krzesło.

— Dziękuję bardzo… — usiadł. — Nigdy nie byłem u stryja państwa. Bardzo miły domek. Ślicznie tu jest.

Mroczek obszedł biurko i usiadł na pozostałym wolnym krześle.

— Zaczynamy być nieco innego zdania — powiedziała Halina. — Nasz pobyt tutaj staje się aż zanadto urozmaicony. I wcale nie jest tak miły.

— Ma pani na myśli tę przygodę z motorówką i rozmowę z panią doktor Jasińską?

— Więc i a tym już pan wie?

— Mógłbym odpowiedzieć, że to bardzo małe miasteczko i prędzej czy później wszyscy o wszystkim się dowiadują. Ale nie byłoby to zgodne z prawdą. Pani doktor sama do mnie zadzwoniła przed pół godziną i opowiedziała mi o rozmowie z państwem.

— I co pan o tym sądzi, panie kapitanie? — zapytał Mroczek.

— Nic jeszcze nie sądzę. W każdym razie wyraziłem głęboki żal, że pani doktor nie powiadomiła mnie od razu o wyniku sekcji. A panu chciałbym wyrazić wdzięczność za to, że ją pan nakłonił do szczerości wobec mnie.

— Wydawało mi się, że to mój obowiązek. Nie znam stosunków tutaj, ale…

Mroczek rozłożył ręce, jak gdyby pragnąc dać do zrozumienia, że takie rzeczy nie powinny nigdzie mieć miejsca.

— Doskonale pana rozumiem. Oczywiście zdajecie sobie państwo sprawę, że w tej chwili stoją przed śledztwem dwie możliwości: samobójstwo albo morderstwo. Przypadek możemy chyba wykluczyć. W obu wypadkach wszystko, co poprzedziło śmierć pańskiego stryja, nabiera o wiele większej wagi, niż nam się wydawało rano, kiedy nastąpił ten… hm… niewyjaśniony dotąd wypadek z motorówką, którą państwo wypłynęli na morze.

Przytaknęli bez słowa.

— Dlatego chciałbym, żebyście państwo odpowiedzieli mi możliwie dokładnie na kilka pytań… — Wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, wreszcie oparł się plecami o ścianę i spojrzał na Mroczka. — Czy może pan sobie przypomnieć dokładnie, panie doktorze, kiedy pan Goldstein zadzwonił do pana, donosząc o śmierci pańskiego stryja?

— Zadzwonił? — powiedział Mroczek. — Nie, proszę pana. My nie mamy telefonu. Mają nam założyć w tym roku, ale…

— Przepraszam bardzo. O której w takim razie otrzymał pan depeszę?

— O… o… — Mroczek zwrócił się do żony. — Ty przecież przyjmowałaś, bo mnie nie było w domu.

— Był pan w miejscu pracy, tak?

— Nie, bo to była niedziela. W sobotę wyjechałem na ryby.

— I żona odnalazła pana od razu?

— Nie — odpowiedziała Halina. — Nie wiedziałam, gdzie jest. Mąż jeździ autem i nocuje często, gdzie popadło, o ile znajdzie dobre miejsce do łowienia. Nie miałam pojęcia, gdzie jest. Zresztą nie szukałam go, bo wiedziałam, że wieczorem wróci.

— Był pan zapewne z przyjaciółmi albo znajomymi, prawda?

— Nie… — Mroczek potrząsnął głową i uśmiechnął się. — Należę do „rybaków-samotników", jeżeli zna pan ten gatunek. Nie znoszę rozmów przy łowieniu i nie pijam wódki na cześć złowionego pstrąga.