Выбрать главу

— Ale nocował pan gdzieś, prawda? W jakim hotelu?

— Nie, byłem na pograniczu Mazur, nad jednym z mniejszych jezior. Wziąłem ze sobą koc, prowiant i dwa termosy. Noc była piękna, więc przespałem się w wozie. Siedzenia dają się ułożyć. Nieraz już tak spałem. To nawet praktyczne, bo można łowić od brzasku, kiedy ryby najlepiej biorą.

— Jak to? I nikogo zupełnie pan nie spotkał?

Mroczek potrząsnął głową.

— Nikogo znajomego, w każdym razie. Nie opodal przybiła jakaś żaglówka w niedzielę rano, ktoś zapytał mnie o najbliższe miasteczko. Jakaś dziewczyna, ale nie poznałbym jej i wątpię, czy ona by mnie poznała. Miałem na głowie wielki słomkowy kapelusz. Nie mogę długo siedzieć z gołą głową na słońcu.

— A kiedy wyjechał pan wówczas z domu?

— W sobotę rano. Nie miałem dyżuru w pogotowiu, gdzie pracuję. Wróciłem w niedzielę późnym wieczorem.

— Dlaczego pan o to wszystko pyta? — zagadnęła ostro Halina. — Co mają wspólnego ryby mojego męża ze śmiercią jego stryja?

— Nie wiem, proszę pani… — Żelechowski rozłożył ręce. — Najprawdopodobniej nic. Ale chciałbym po prostu uporządkować sobie „pole walki". Śledztwo może być długie i bardzo mozolne. Może też nie dać żadnych rezultatów. Wiemy na razie tylko tyle, że stryj pani męża najprawdopodobniej zażył dużą dozę oszałamiającego i osłabiającego serce środka narkotycznego. Co dnia rano wypijał szklankę niegotowanego mleka, potem szedł się kąpać. Mógł wsypać ten narkotyk do mleka sam, ale można na przykład założyć, że ktoś, komu zależało na śmierci sędziego Mroczka, podkradł się rano, kiedy mleczarka postawiła butelkę na progu, wsypał do tej butelki narkotyk i wiedząc, że sędzia Mroczek wychyli szklankę mleka, a potem natychmiast pójdzie się kąpać, mógł wywróżyć sobie fatalny wynik tej sprawy. Dlatego interesuje mnie, gdzie były w niedzielę rano wszystkie osoby, które mogły żywić niechęć do sędziego albo mogły w inny sposób skorzystać z faktu jego śmierci.

— Ale przecież mój mąż powiedział niemal słowo w słowo to samo do pani doktor Jasińskiej. A teraz pan to próbuje obrócić przeciw niemu! — powiedziała Halina ostro. — Dosyć mam tego piekielnego miasteczka i tych bzdur! Czy pan myśli, że mój mąż zabił swojego stryja, żeby odziedziczyć ten przeklęty domek z dziurawą motorówką i szkieletem zamurowanym w ścianie! Może pan być pewien, że nigdy nie chciałabym tu mieszkać i nigdy nie pozwolę mu, żeby…

— Szkieletem w ścianie? — przerwał jej spokojnie Żelechowski. — Jak to szkieletem w ścianie?

— Żona mówiła tylko w przenośni… — próbował uśmiechnąć się Mroczek. — To znaczy…

— Nie! Nie w przenośni! — Widać było, że nerwy poniosły ją ostatecznie i nie panuje już nad sobą. — Trzeba mu powiedzieć całą prawdę, inaczej jutro oskarżycie o to, że i mnie chciałeś utopić w tej motorówce! Bo przecież to, że ty umiesz pływać, a ja nie, może wystarczyć do oskarżenia nas! — Zwróciła się gwałtownie do Żelechowskiego. — A żeby pan wiedział, że w ścianie! — Podbiegła i odsunęła biurko, a potem zerwała kilim i odsłoniła ścianę. — Widzi pan! To było nasze pierwsze odkrycie tutaj! Przeciąg zatrzasnął drzwi, tynk się posypał i tak zaczęliśmy znajomość z tą waszą uroczą Porębą. Proszę bardzo, niech pan wyjmie cegły i niech go pan sobie stąd zabierze!

Żelechowski spojrzał na Mroczka z tak wyraźnym niedowierzaniem, że młody lekarz uśmiechnął się mimowolnie, zanim skinął głową.

— To prawda, panie kapitanie… — powiedział cicho. — On tam jest: szkielet mężczyzny. Zabity pociskiem z broni palnej. Trzy złote zęby w górnej szczęce na przedzie. Obawiam się nawet, że wiem, kto to był, chociaż nie mam pojęcia, skąd się tu wziął. Ale jest. Zresztą sam pan się przekona…

Wziął z biurka ciężki nóż do przecinania papieru i wsunął go w tynk, macając, gdzie jest luka między cegłami. Żelechowski odsunął się i stanął nieruchomo, nieco pochylony ku przodowi. Mroczek podważył cegłę. Potem, używając noża jak dźwigni, wysunął ją nieco ku przodowi i chwycił w palce. Cegła wyszła miękko. Wziął drugą cegłę i wyjął ją swobodnie.

— Proszę! Niech pan sam zajrzy. Zaraz poszerzymy otwór.

Kapitan zbliżył się i zajrzał.

— Nic nie widzę… — powiedział. — Czy nie ma pan latarki?

— Zbyteczne!

Mroczek wyjął jeszcze dwie cegły, a potem jeszcze dwie i rzucił je na podłogę.

— Mam nadzieję, że teraz już… — Sam spojrzał w głąb otworu i nagle zmarszczył brwi. — Halina! Zobacz, czy myśmy go nie położyli inaczej?

Wyjął szybko wszystkie cegły, które wczoraj wmurował. Przed nimi, w pełnym blasku słońca, wpadającego przez okno, widniała nisza w ścianie. Była pusta.

— Jezus Maria! — wyszeptał Mroczek. — Nie ma go!

Jego żona przetarła powolnym ruchem oczy, a potem opuściła bezwładnie ręce.

— To niemożliwe… — powiedziała cicho. Nagle krzyknęła przeraźliwie: — To niemożliwe!!!

Pobiegła do męża i łkając ukryła twarz na jego piersi. Objął ją odruchowo ramionami, nadal wpatrując się z absolutnym zdumieniem w pustą niszę.

Żelechowski wyprostował się i sięgnął po czapkę.

— Nie bardzo rozumiem, dlaczego państwo odegraliście przede mną tę scenę? — powiedział z uśmiechem. — To jasne przecież, że szkielety w ścianie nie zdarzają się co dnia i na zawołanie. Nie rozumiem zdziwienia państwa. Bardziej zadziwiające byłoby chyba, gdyby jakiś szkielet naprawdę tam był.

— Ale on był tam! — powiedział Mroczek niemal z rozpaczą. — Przysięgam panu, że był tam jeszcze dzisiejszej nocy. Sami go zamurowaliśmy we dwójkę. Ja… ja nawet prawie na pewno wiem, czyj to był szkielet: tego gestapowca, który był tu burmistrzem w pierwszym roku po wyzwoleniu. Stryj wspomina o nim w swoim pamiętniku. I ja… ja… — wypuścił nagle żonę z objęć. — Ale oczywiście! Mogę panu udowodnić, że tu był! Wyjąłem przecież pocisk i jedną koronę z zęba! I zeschnięty kwiat, który trzymał w rękach. Mam je tu… Podbiegł do biurka, otworzył szufladę i tryumfalnie wyciągnął kawałek papieru, w który zawinięte były dwa maleńkie przedmioty.

— Proszę… — rozwinął papier i na otwartej dłoni podał kapitanowi pocisk i koronę zęba. — Kwiat mam osobno, o tu! — Podsunął mu złożoną bibułkę.

— Hm… — mruknął Żelechowski. Wziął ostrożnie pocisk w palce i obrócił go ku światłu. — Nie jestem pewien, ale wygląda to na pocisk z pepeszy… radziecka amunicja chyba… Oczywiście ekspertyza musi to potwierdzić…

Wziął także koronę, zawinął oba przedmioty w papierek i włożył do bocznej kieszeni. Potem ostrożnie wsunął do drugiej kieszeni bibułkę z kwiatem.

— To by się zgadzało… — Mroczek energicznie przytaknął głową. — Tamten mógł zostać ranny w czasie ucieczki, powrócił tu i… — zawahał się.

— I pan sędzia Mroczek, człowiek reprezentujący prawo na tym obszarze kraju, zamurował go cichcem, nie mówiąc słowa nikomu, w ścianie swego gabinetu? Czy chce pan, żeby ktokolwiek w to uwierzył? Nie mówiąc już o tym, że jak dotąd nie widzimy tu żadnego szkieletu.

— Musi nam pan uwierzyć! — powiedziała Halina podchodząc do niego. — To wszystko jest obłąkane! Bo przecież, jeżeli był tu, a nie ma go, to ktoś go musiał zabrać!

Spojrzał na nią, tym razem nie siląc się na uśmiech.

— A czy pani także widziała ten szkielet?

— Tak, oczywiście. Jak pana widzę.

— Hm… — powiedział Żelechowski. Znowu sięgnął po czapkę. — Do widzenia państwu, na razie… Jeżeli zajdzie konieczność, będę musiał może państwa niepokoić. Szkoda, że nikt z zainteresowanych nie mówi prawdy, a co najmniej nie mówi jej natychmiast. Wydawałoby się, że do wyświetlenia tej sprawy milicja byłaby jednak przydatna, prawda?