Выбрать главу

— Będziemy naprawdę szczęśliwi, jeżeli uda się panu wyświetlić prawdę! — powiedziała z uczuciem. — I zrobimy wszystko, co w naszej mocy…

— Pan także, panie doktorze?

— Tak… — Mroczek w zamyśleniu skinął głową. — Ja także, ale obawiam się, że jest pan na fałszywym tropie, panie kapitanie.

— Zobaczymy… — Żelechowski rozłożył ręce. — Na razie, niestety, nie ma mowy jeszcze o żadnych tropach. A swoją drogą szkoda, że pan nie zanocował w żadnym hotelu tej nocy z soboty na niedzielę. Miałbym przynajmniej jeden kłopot z głowy. I szkoda, że nie przypilnował pan tego szkieletu w ścianie. Do widzenia państwu.

Wyszedł, zamykając cicho drzwi za sobą. Spojrzeli na siebie.

— Co on chciał przez to powiedzieć? — Halina patrzyła nadal na zamknięte drzwi, potem powoli odwróciła wzrok ku ścianie.

— Nie wiem. To znaczy wiem, ale trudno mi o tym z tobą mówić. Pan kapitan, zdaje się, nie ma tu za wiele pracy, za to czyta za wiele kryminalnych książek. W tej chwili jedzie swoim motocyklem do miasta i gdyby mógł wypuścić kierownicę, zatarłby ręce. Wydaje mu się, że wpadł na trop niesłychanie perfidnej zbrodni. A winowajcą jestem, oczywiście, ja, znany powszechnie morderca stryjów i złodziej szkieletów!

— Nie mów głupstw! — Podeszła do niszy i raz jeszcze zajrzała do wnętrza. Kiedy wyprostowała się, twarz jej była poważna i pełna lęku.

— Tadek… — powiedziała cicho. — Tadek, co to wszystko znaczy? Boję się… Gdzie on jest, ten szkielet? Czy nam się to wszystko nie śni?

— Niestety, nie… — podszedł do niej i położył jej ręce na ramionach. — Chciałbym się obudzić i dowiedzieć, że stryj żyje, że jesteśmy w Warszawie, że dopiero jutro wyruszamy do Poręby, gdzie… gdzie… — zawahał się — czekają nas miłe, spokojne wakacje.

— Miłe, spokojne wakacje… — powtórzyła cicho i wybuchnęła płaczem.

11. Rozmowy na ulicy Piastowskiej

Ale kapitan Żelechowski po wyjściu z domku pod numerem ósmym nie ruszył na motocyklu do miasta i nie miał wcale ochoty do zacierania rąk. Powoli poszedł ścieżką pomiędzy krzewami, cicho otworzył furtkę, cicho ją zamknął, a kiedy znalazł się na ulicy, przystanął obok swojej opartej o skraj krawężnika maszyny i stał przez chwilę pocierając dłonią czoło.

— Pan kapitan często teraz na naszej uliczce!

Odwrócił się i zobaczył kobietę stojącą za siatką sąsiedniego ogrodu. W jednej ręce trzymała sekator, a drugą dawała mu znaki, żeby podszedł. Zbliżył się do niej i zauważył, że stoi za nią jej mąż, nadal jeszcze ubrany w czarne, nieco znoszone ubranie, w którym był na pogrzebie.

— Ano tak — Żelechowski uśmiechnął się, opierając rękę o siatkę i skubiąc długą kiść chmielu opadającą kręto ku ziemi jak ciężki, zielony wąż. — Mam tu trochę spraw, nie takich znowu ważnych, ale zawsze trzeba się trochę rozejrzeć. Śliczne róże państwo macie… Kobieta niecierpliwie machnęła sekatorem, jak gdyby dając mu do zrozumienia, że kwiaty są niczym w porównaniu z tym, czego powinna dowiedzieć się od niego za chwilę. Mężczyzna także zbliżył się powoli do siatki i stali teraz przed nim w półkolistym okienku wyciętym pośród gęstego chmielu jak postacie z XIX-wiecznego idyllicznego obrazka. Ale szept kobiety nie był wcale idylliczny.

— Bo ja właśnie mówiłam do męża zaraz po pogrzebie: „Dobry był człowiek ten sędzia Mroczek, chociaż bardzo nieużyty i chyba może aż za bardzo sprawiedliwy, ale z tą jego śmiercią to coś jest nie tak". Tak powiedziałam, prawda, Franek?! — I nie czekając potwierdzającego skinienia mężczyzny, ciągnęła głośnym szeptem dalej. — Od razu sobie tak pomyślałam, kiedy tu pana kapitana zobaczyłam za pierwszym razem. Ale przecież utopił się, prawda? To niby co by to mogło być? Nie chcemy, Boże uchowaj, wypytywać pana kapitana, ale przecież na darmo pan tu raz po raz dzisiaj nie przyjeżdża, prawda?…

Zawiesiła głos, wpatrując się w stojącego na chodniku oficera milicji.

— No, nic takiego się nie dzieje… — Żelechowski przyjrzał się jej uważnie, nie przestając się uśmiechać. —

Parę tylko formalności muszę załatwić. Pani kocha swój ogród, prawda? I pewnie od rana pani w nim przesiaduje w ładny dzień, kiedy mąż pójdzie już do pracy. A zdaje się, że ten blok budujecie od wczesnego rana? Praca zaczyna się o szóstej? — zwrócił się do mężczyzny, a potem znowu przeniósł wzrok na kobietę. — Nie zauważyła pani nic ciekawego tego rana, kiedy sędzia się utopił?

— Ciekawego? — odwróciła się ku mężowi. — Jak to ciekawego? Niedziela była przecież, cicho. Mąż nie był w pracy. Wstaliśmy i robiliśmy przy kwiatach. Byłam akurat w tamtym końcu ogrodu i widziałam, jak pan sędzia szedł w stronę wody.

— Sam?

— Pewnie, że sam. Kto by tak wcześnie do niego przyszedł? Siódma była może, może trochę wcześniej albo później? Poszedł za wydmę i tyle go widziałam… widzieliśmy — poprawiła się prędko.

— A na ulicy nie widziała pani przedtem nikogo?

— A skądże? Jak by kto był, tobym przecież zauważyła, chyba żeby o samym świcie szedł. Tu robiłam potem, prawie w tym samym miejscu, gdzie stoję. Mszyc dużo jest w tym roku i chmiel za gęsto zarasta: chciałam go podciąć, żeby kwiatom światła trochę dać. Weronka może zaświadczyć. Szła do niego akurat, pogadałyśmy trochę przez płot i weszła. Ale to było potem dopiero, kiedy już poszedł…

— Rozumiem… — przerwał jej Żelechowski. — A mleczarki pani nie widziała, prawda? Ona rozwozi wcześniej? O piątej czy o szóstej?

— E, nie. W niedzielę nawet trochę' później, bo wiadomo, że ludzie nie idą do pracy i śpią trochę dłużej. Akurat jak wstałam, to chłopak jechał i zatrzymał się przed furtką.

— Chłopak?

— A tak. U nas rozwozi taka jedna Starostowa z mleczarni. A w niedzielę zawsze syn za nią wozi, bo szkoły nie ma. Dobry chłopak, Władek ma na imię. Prawie dziecko jeszcze, ma taki rower z platformą na trzech kołach, a na nim z pięćdziesiąt butelek. I przecież kawał drogi z miasta jest tutaj.

— Widziała go pani wtedy, kiedy rozwoził mleko?

— Pewnie, że widziałam. I tyś go przecież też widział, Franek! — Odwróciła się ku mężowi, który przytaknął z przekonaniem.

— Akurat wstaliśmy — powiedział ochrypłym nieco głosem. — Żona pościel na balkon wyniosła i nadjechał. Stawia zawsze rower pośrodku ulicy i roznosi do domów.

— Która to była?

— Pewnie po szóstej. Może z pół godziny przed tym, jak sędzia wyszedł na plażę, a może odrobinę więcej albo mniej.

— I ten Władek nosi to mleko, jak popadnie, czy ma dla każdego zapisaną butelkę?

— Jak to, panie kapitanie? Ma pięćdziesiąt butelek w takiej kracie i wyjmuje po kolei, jak leci… — pochyliła się ku przodowi. — A co się stało?

— A nic… nic… dziękuję bardzo. Tak mnie to tylko zaciekawiło. Do widzenia państwu…

Niedbale zasalutował i uśmiechnąwszy się raz jeszcze, odszedł w stronę swego motocykla.

— A widzisz! — powiedziała kobieta szeptem do męża, kiedy odsunęli się od kraty. — Na pewno kradzież w mleczarni! Mówiłam ci, że ten nowy kierownik to łobuz! Ale żeby Władek od Starostowej kradł, to bym nigdy nie powiedziała! Wygląda na takiego porządnego chłopaka! Jak to nikomu nie można wierzyć!